[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I popatrzyła na Orieszczienkowa, ciesząc się, że żyje, że jest i wezmie na siebie całyjej strach.Orieszczienkow jeszcze stał.Stał prosto, nie miał skłonności do garbienia się,zachował dawną młodzieńczą sylwetkę, równą linię ramion, wyprostowaną głowę.Zawszewyglądał tak pewnie, jak gdyby lecząc innych sam nie mógł zachorować.Ze środkapodbródka spływał niewielki, przystrzyżony, srebrny strumyczek brody.Doktor nie byłjeszcze łysy, nawet nie całkiem siwy, włosy układały się w gładki, pozornie niezmienny od latprzedziałek.Orieszczienkow należał do tego typu ludzi, których twarze nie zdradzają żadnychuczuć i nigdy nie zmieniają wyrazu.Jedynym świadectwem nastroju i przeżyć były niemal niedostrzegalne ruchy brwi.- Ludoczko, proszę mi wybaczyć, ale usiądę przy biurku.Nie dlatego, żeby byłooficjalniej, po prostu z przyzwyczajenia.Jakże się miał nie przyzwyczaić! Dawniej często, prawie każdego dnia, potemrzadziej, ale jeszcze i dziś przychodzili do tego gabinetu pacjenci i siedzieli tu długo,odbywając trudne rozmowy, od których zależała cała przyszłość.A podczas takiej rozmowynie wiadomo dlaczego zapamiętywali na zawsze zielony sukienny blat biurka w obramowaniuz ciemnobrązowego dębu, stary drewniany nóż do papieru, niklowany pręcik (do badaniagardła), kałamarz z mosiężną pokrywką i bordową herbatę w szklance.Doktor siedział przybiurku, a czasem wstawał, podchodził do umywalni albo do regału, żeby pacjent mógłodpocząć od jego wzroku i pomyśleć.W rozmowie oczy Orieszczienkowa nie uciekały wbok, nie szukały czegoś na biurku, w papierach, ani na sekundę nie traciły kontaktu zpacjentem czy z rozmówcą.Oczy były podstawowym narzędziem pracy doktora Orieszczienkowa.Oczami badałpacjentów, oceniał uczniów, oczami przekazywał im swoją wolę i decyzje.Wśród wielu szykan, jakich nie szczędzono Dormidontowi Tichonowiczowi: zadziałalność rewolucyjną w 1902 roku (odsiedział wówczas tydzień razem z innymistudentami), za to, że jego nieboszczyk ojciec był duchownym, za to, że podczas pierwszejwojny był lekarzem na szczeblu brygady - właściwie nie za bycie lekarzem; za to, że w chwilipanicznego odwrotu pułku wskoczył na konia i zawrócił żołnierzy, wciągając ich z powrotemw tę imperialistyczną awanturę i zmuszając do strzelania do niemieckich proletariuszy -najbardziej zaciekłe i najdotkliwsze szykany spadały nań za niezłomny upór, z jakim walczyło swoje prawo do prywatnej praktyki, choć zjawisko to tępiono bezlitośnie jako zródłowszelkiego burżujstwa i bogactwa.Co pewien czas zdejmował więc z drzwi mosiężnątabliczkę i stanowczo odprawiał pacjentów, nie zważając na ich stan i rozpaczliwe błagania -zewsząd czyhali etatowi i społeczni agenci wydziału finansowego.Pacjenci nie umielitrzymać języka za zębami, nie zawsze byli dyskretni - a to groziło doktorowi nie tylko utratąpracy, ale i domu.A właśnie praktykę prywatną cenił sobie najbardziej.Bez tej wygrawerowanejtabliczki na drzwiach żył jak gdyby nielegalnie, pod cudzym nazwiskiem.Programowo nienapisał ani doktoratu, ani habilitacji: twierdził, że doktorat wcale nie świadczy o wartościlekarza, tytuł profesorski onieśmiela pacjenta, a czas zmarnowany na pisanie tego rodzajuprac można wykorzystać na opanowanie nowej specjalności.W tutejszej akademii medycznejw ciągu trzydziestu lat Orieszczienkow zgłębił terapię; pediatrię, chirurgię, choroby zakazne,urologię i nawet okulistykę, a dopiero potem został radiologiem i onkologiem.Leciutkimskrzywieniem warg wyrażał swoją opinię o zasłużonych luminarzach nauki.Mawiał, żejeśli człowieka za życia określa się mianem luminarza , w dodatku zasłużonego , tooznacza to jego koniec: sława przeszkadza w leczeniu jak zbyt bogaty strój w chodzeniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]