[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziewczyna miała wrażenie, że matkawyszkoliła ją tylko po to, żeby przekazać jej obowiązki.Szybko nauczyła się rozpoznawać, kiedy matka potrzebuje czegośnatychmiast, a kiedy po prostu chce, żeby Dimity zeszła jej z drogi.W tym drugim wypadku córka Valentiny wypuszczała się dalekoi błąkała po polach, zatopiona w myślach.Na zachód od Strażnicywzdłuż wybrzeża biegła długa, szeroka plaża, zwykle kamienista, zespłachetkiem piasku, który zostawiał odpływ.Spędzała tam całegodziny, wpatrując się w skalne sadzawki.Miała złapać kilka krewetekna zupę, zebrać małże albo mech irlandzki  Valentina używała jegofioletowych liści w galaretkach i kremie ze zsiadłego mleka.Dimitywszędzie zabierała ze sobą bawełnianą torbę albo koszyk, żeby miećgdzie schować swoje znaleziska.Któregoś dnia ostra krawędz kamienia wyrwała dziuręw sznurkowej podeszwie jej buta.Położyła go na powierzchni wody,obserwując, jak kołysze się i podryguje.Sprawdziła, ile muszli możewłożyć do środka, zanim but zacznie tonąć.Nagle usłyszała nad sobą głosy.Podniosła głowę w momencie, gdy pierwszy kamyk wpadł dosadzawki, wzbijając krople chłodnej wody, które poczuła na policzku.Dzieci z wioski, na klifie.Głównie chłopcy, ale stały wśród nich teżsiostry Crane z wyrazem podekscytowania i radości na swoichupiornych, identycznych twarzach.Po kamyku spadł patyk, który trafił jąw rękę.Poderwała się i chwilę pózniej była już za skałami u podnóżaklifu, w miejscu, w którym z góry nie było jej widać.Słyszała śmiechi skandowane wyzwiska; widziała kolejne pociski, rzucone bliskomiejsca, gdzie ją ostatnio widzieli.Odeszła plażą, bezpieczna pod osłonąklifu. Głupia Dimity!  krzyczeli za nią. Głupia, głupia, jest takagłupia!Dimity znała wiele innych przejść z plaży na górę; nie musiała iśćgłówną drogą, na której mogli na nią czekać, jeśli im się nudziło.Gdydotarła do miejsca, w którym piasek ustępował żwirowi, zorientowałasię, że zostawiła buty.Jeden na kamieniu, drugi w sadzawce z ładunkiemmuszelek.Musiała wrócić po nie pózniej; i wróciła, kiedy Valentinazbeształa ją za to, że je zgubiła, i wymierzyła jej siarczysty policzek,który wydał się Dimity niesprawiedliwą karą.Ale zapomniała, jak bliskobrzegu je zdjęła  buty uniósł wzbierający przypływ.Długie minutylustrowała powierzchnię morza w nadziei, że dryfują gdzieś w pobliżu.Przypuszczała, że nie dostanie nowych, przynajmniej przez jakiś czas,chociaż w tym tygodniu jej matka znalazła pieniądze na nową szminkęi pończochy.I miała rację.Na szczęście było ciepło i sucho.Alektóregoś dnia w lewej pięcie utkwił jej cierń kolcolistu.Nie chciał wyjśći kulała przez tydzień, aż w końcu Valentina unieruchomiła ją, rozgrzałaskaleczone miejsce parą z czajnika i ściskała je, ignorując skowytDimity, dopóki kolec nie wyszedł razem ze strużką żółtej mazi.Szkoła przypominała powolne tortury.Znajdowała się w następnejwsi, czterdzieści pięć minut drogi od domu, w budynku, w którymzawsze panował przeciąg.Dimity siadała z tyłu i próbowała się skupićwśród nieustannych spojrzeń i szeptów.Dzieci rzucały jej liścikiz wulgarnymi rysunkami i wyzwiskami.Nawet najbiedniejsi uczniowie,nawet ci, których ojcowie byli zawsze pijani albo bili ich matki, albostracili pracę i przez cały dzień spali pod żywopłotem jak ojciecDanny ego Shawa, nawet oni patrzyli z góry na Dimity Hatcher.Kiedy przyłapywała ich na tym nauczycielka, ganiła winnych i na pozórzachęcała Dimity do nauki, ale dziewczynka widziała, że kobieta zawszepatrzy na nią z cieniem obrzydzenia i ściągniętą twarzą  jakby uczenieDimity wykraczało poza zakres jej obowiązków; jakby trudno jej było toznieść.W porze powrotu do domu Dimity nigdy nie wiedziała, jaką obraćstrategię  marzyła, żeby jak najszybciej uciec ze szkoły, ale nie chciałaiść do Blacknowle przed resztą dzieci, odprowadzana ich śmiechem,zniewagami i wybrykami.Czasem czekała w ukryciu, aż wszyscy pójdą,pilnując, żeby zawsze dzielił ich od niej jeden zakręt drogi.Nie bała sięich, po prostu miała ich dość.Czuła do nich taką samą niechęć, jak onido niej. Nie dotykaj tego! Dimity tego dotknęła! Zostawiła na tymswoje pchły! Każda obelga, każde wyzwisko z ich strony było jakstrzałka wczepiona głęboko w jej skórę i trudna do strząśnięcia.Idąc zanimi, starała się nic nie czuć, uważała, żeby nigdy nie widzieli jej łez.Pod tym względem przypominali sforę psów  prowokowała ich każdaoznaka słabości.Słyszała ich rozmowy, niesione bryzą; przysłuchiwałasię ich zabawom i żartom, zastanawiając się, jak by to było należeć doich grupy chociaż przez jeden dzień, chociaż przez chwilę.Tylko po to,żeby się przekonać, jakie to uczucie.Czasem wracała razem z Wilfem.Wilfem Coulsonem, chudym, mizernym chłopakiem, póznymdzieckiem uśmiechniętego Marty ego Coulsona i jego znękanej żonyLany, która w wieku czterdziestu czterech lat miała ośmioro dziecii myślała, że na tym koniec, kiedy począł się Wilf.Stale ciekło mu z nosa, a na lewym nozdrzu zawsze miał strupek.Dimity dawała mu chusteczkę nasączoną olejkiem z rozmarynu, żeby gowytarł, ale zawsze kręcił przecząco głową, bo matka stanowczo zakazałamu czegokolwiek od niej przyjmować. Dlaczego? Twój tata czasem do nas przychodzi.Więc niemożemy aż tak przeszkadzać twojej mamie  powiedziała kiedyś.Wilf wzruszył chudymi ramionami [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl