[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwiatło, tworząc na trawnikach jasne kwadraty,srebrzyło zdzbła traw; krople rosy lśniły jak złote łzy.- Chodzmy na dwór.- Jak cudownie!.- Nicky, ogród wygląda jak skąpany w świetle.- Racja! - w głosie Nicka brzmiało podniecenie.- Chodz, mamo, zobaczyszAbbey, jakiego jeszcze nie widziałaś.Lady Blythe zachichotała podekscytowana.- Wprawdzie trochę pada, ale chyba znajdziesz mi jakiś parasol, Nicky.Otworzyły się frontowe drzwi i goście wysypali się na schody, błysnęły cekinyna sukniach kobiet, zaświeciły kamyki na opaskach we włosach.- Trzeba zabrać gramofon.- Niech Hawkins przyniesie szampana, dobrze?- Trawnik fantastycznie nadaje się do tańca.Thomasine wzięła z holu pelerynę.Już miała podążyć za innymi, gdy poczułana ramieniu czyjąś dłoń.- Chyba nie zamierzasz wychodzić na dwór, moja droga.Byle potknięcie.toSRnierozsądne.Lady Blythe zabrała rękę z ramienia synowej i dołączyła do Nicka.Thomasinez determinacją zapinała guziki płaszcza przeciwdeszczowego.Została sama; resztatowarzystwa rozbiegła się po oświetlonym ogrodzie.W okiennej szybie zobaczyłaswe odbicie: wielki brzuch, ramiona i nogi nieproporcjonalnie cienkie w stosunkudo reszty figury; przez chwilę poczuła się brzydka.Z daleka, coraz cichsze, docho-dziły okrzyki zachwytu i podziwu.Thomasine wyprostowała się i wyszła, bydołączyć do pozostałych.Tego wieczoru Daniel, spacerując brzegiem rzeki, zobaczył łunę świateł nadDrakesden Abbey.Dom, jaśniejszy niż zwykle, zdawał unosić się pośród morzaciemności, niczym olbrzymia latarnia błyszcząca z drugiej strony moczarów.Stałnieruchomo, pragnąc, by światło zgasło, aby na Drakesden Abbey na powrót spadłanoc.Ale nic takiego nie nastąpiło.Ogromna liczba jasnych kwadratównieprzerwanie płonęła nienaturalnie jasno, zmieniając kolor nieba, jaki znał oddzieciństwa.Z oddali dochodziły do niego muzyka i śmiechy, w wielkich plamachświatła widział na trawniku ludzkie sylwetki.Gdy odwrócił się i popatrzył na swójdom, i przez chwilę obserwował migoczący w oknie płomień świecy, poczuł siępokonany, pozbawiony nadziei.Ruszył gliniastym brzegiem tamy.Znieg stopniał już przed kilkomatygodniami, ale błoto nie obeschło, bo rozpadały się ulewne deszcze.Teraz akuratna ziemię opadała tylko mokra mgła, wilgocąc mu włosy i twarz.W świetle latarni,którą niósł w ręku, dostrzegł, jak wysoko sięgnęła woda w kanale.Podszedł dogranicy swych pól i ujrzał opłakany stan zabezpieczeń, wodę niemal przelewającąsię górą ziemnego wału.Nicholasowi Blythe'owi wystarczyło na zainstalowanieelektryczności w Drakesden Abbey, pomyślał z goryczą, ale zabrakło na utrzymaniew należytym stanie wodnych zabezpieczeń i godziwą zapłatę dla pracowników.Ruszył w stronę chaty, miękki torf na podwórku uginał się pod stopami.SRWszedł do izby, poustawiał krzesła na blacie stołu, zwinął dywan, ułożył obok nich.Już widział wodę czarno połyskującą w szczelinach między cegłami.%7łyjemyzupełnie jak zwierzęta, pomyślał z gniewem, jak zwierzęta!Po wyjezdzie gości Nicholas zajął się realizacją swojego ostatniego pomysłu -instalacją urządzeń zapewniających gorącą wodę w Abbey.Thomasine wydawała zespiżarni produkty i deliberowała z panią Blatch nad organizacją wielodaniowychobiadów.W porze lunchu lub podwieczorku przyjmowała wizyty miejscowychnotabli i ich żon.Gdy już nie mogła znieść nudy, wbijała swą ociężałą postać wstary aksamitny płaszcz, niegdyś należący do Marjorie Blythe i wychodziła na długispacer.Właśnie podczas jednego ze spacerów spotkała Daniela.Szła po trawnikachAbbey, przez wygon, w stronę tamy.Nie doszła nad sam brzeg, bo bała siępoślizgnąć na mokrej trawie.Dzień był szary, krajobraz beznadziejnie jednobarwny.Thomasine szła żwawym krokiem wzdłuż tamy, po drugiej stronie ciągnęły się polaAbbey.Jej kalosze grzęzły w błocie, ale zimne i orzezwiające powietrze, po zaduchuDrakesden Abbey, wręcz zachęcało do ruchu.Uniosła głowę - przed nią stał Daniel Gillory.Rozpoznała go w jednej chwili:jasne włosy, teraz nastroszone wiatrem, barczysta sylwetka.Te pola należały kiedyś do Abbey, pomyślała obojętnie.Słyszała już odNicholasa - mówił głosem nabrzmiałym wściekłością - jak Gillory'emu podstępemudało się nakłonić sir Williama do sprzedaży części ziemi Abbey.Prawdę mówiąc,Thomasine w postępowaniu Daniela nie widziała nic złego, transakcja niczym nieróżniła się od tych, jakich we wsi dokonywano od dziesiątków lat.Zacietrzewieniemęża wydało jej się całkowicie irracjonalne.Daniel wyrywał chwasty z zaoranego pola.Jego ziemia, krótko po siewie,pokryła się zielenią, tymczasem ta obok, należąca do Abbey, wciąż pozostawałaczarna.Thomasine przystanęła na miedzy dzielącej grunty i zawołała:- Danielu? Danielu!SRSpodziewała się, że z uśmiechem podejdzie się przywitać.Tymczasem onpowoli odwrócił się w jej stronę i wyprostował przygarbione plecy.Była na tyleblisko, by dostrzec, że jego twarz pozostała poważna, bez cienia uśmiechu, żeDaniel nie ma najmniejszego zamiaru się zbliżyć.Pochylił głowę z przesadną uniżonością.Gdyby miał na głowie czapkę,pomyślała gniewnie, pewnie z szyderstwem zamiótłby nią ziemię!- Witam wielmożną panią - powiedział, i wrócił do pracy.Przez chwilę przyglądała się mu w milczeniu.Ale zaraz otuliła się płaszczem iruszyła miedzą w stronę drogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]