[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Milcząco przyjmował król te żale i wiadomości, coraz gorszą zwiastująceprzyszłość.Zdawało się, że go wszyscy opuszczają. Gustaw poił i karmiłszlachtę, obiecywał złote góry.ze strachu i niepewności, za przykłademnieszczęsnym Wielkopolan poddawali mu się z kolei całymi pułki, aby wojnyuniknąć.Nie miał król słowa na pociechę utrapionym, lamentującym nadgrabieżami, nad spustoszeniem kościołów i miasteczek, rozpędzaniemmnichów.rabunkiem dworów.Posępnie słuchał.wzdychał i powtarzał,jakby machinalnie jedno: Deus providebit!W istocie, to godło było chwili, w której zdawało się, że chyba jeden Bóg wpomoc przyjść może.Pod koniec tego posłuchania, wystąpiła gromada panów, mieszczan zeStradomia, Kazimierza, Piasków, Wesołej z lamentem wielkim, zpoklękiwaniem i łzami niemal skarżąc się, że im pan Czarniecki wszystkimwynosić się kazał, i że chodziły wieści, jakoby domostwa ich palić miano.Tu łzy, modły, jęki, tak były serce rozdzierające, a rozpacz biednych ludzi takdotknęła króla, że ręce załamawszy, pobladł i z oczu puściły mu się dwienadaremne łzy.Nie miał słów na ich pocieszenie. Wracajcie spokojni, rzekł do nich, uczynię co w mocy mej jest, abyocalić wasze domy.ale czy wy je od nieprzyjaciela uchronić i w nich pozostaćbędziecie mogli? Rozmówię się z panem oboznym.I co prędzej pożegnawszy ich król, cofnął się do swych komnat, gdzie na niegopodczaszyna i wiele innych pań oczekiwały, ale długo musiał milczący sięprzechadzać, rozkazawszy prosić pana Czarnieckiego, niżeli do siebie przyszedłi znowu uśmiechać się począł.* * *W tym gwarze dworskim ranek przeszedł Pełce, ani się spostrzegł; zajmowałogo tu niepomału wszystko co słyszał, widział, i czego się mógł domyślać.Nawetco przez okna w podworcu najrzał, nie było bez znaczenia: tu ogromne wozykryte ładowano skrzyniami i sepetami pod strażą milicji własnej marszałkaLubomirskiego, a skrzynie i kufry niemałą wagę mieć musiały, bo je nieraz posześciu silnych drabów dzwigało.Na zamkach ich widać było pieczęcie iopasujące je sznury.pośpiech, z jakim to czyniono, nic dobrego też nie wróżył.Na pokojach było i spokojnie, i wesoło, ale w dziedzińcach krzątaninaniezmierna, dalej z wysokości pojrzawszy w miasto.mrowiły się ludem ulice itłumami przedmieścia.Za zasłoną w królewskich komnatach biegały karły iśmiały się kobiety.a w antykamerze coraz ktoś wchodzący przyniósł nowinę,która wszystkim twarze okrywała bladością.Pełka osamotniony był zrazu, reszta pańskiego dworu cale się doń zbliżać niemyślała.Próbował on z kilku rówieśnikami zawiązać jakąś rozmowę i zabraćznajomość, ale mu się ci, co dawniej na dworze byli, stawili chłodno, a że hardybył nabijać się znowu nikomu nie chciał.Dopiero ku południowi dostrzegłszy tak jak on pojedynkiem chodzącegomłodego z rycerską miną człowieka, którego inni omijali, zbliżył się ku niemu.Pełka miał zwykle szczęście do ludzi dotąd, i rzadko się kto miłemu, otwartemuwyrazowi twarzy jego umiał oprzeć.Towarzyski był i łatwy do zabieraniaznajomości: tu mu się tylko nie udawało.Postanowił jednak ostatnią uczynićpróbę na osamotnionym jak on i ponuro już poglądającym towarzyszu.i zbliżyłsię ku niemu. Niech to waszmości nie obraża, że mu się sam narzucam rzekł z ukłonem. Obcy tu jestem, dopiero od wczora, a widzę, że pono i wy niewielu tuznajomych macie. Nikogo odparł młody człowiek kręcąc wąsa, z dosyć uprzejmym choćprzymuszonym uśmiechem. I jam tu dopiero drugi dzień, a no, nie wiem czywytrwam. Ja też podobny mam sentyment rzekł Pełka, a że równość położeniałączy i zbliża, ośmielam się waszmości przedstawić: Medard z Gołczwi Pełka, zLubelskiego, do usług. A jam Wacław Róża Rożański odpowiedział rękę podając młodzieniec,którym się twarz wyjaśniać poczęła. Swatają mi dwór. Mnie też, lecz bodaj czy do chorągwi nie wrócę.To życie nie dla mnie, mówił Pełka, i nie dla żołnierza, jakim chcę być. Zupełnie się w tym zgadzamy począł Rożański kwaśno mi tu.ciasno iduszno.Mam winny respekt dla króla Jmości, którego łaską, zawsze się mojarodzina zaszczycała, przecie wolałbym go bronić w polu, niż strzec napokojach.Po tych pierwszych słowach przypadli sobie do serca obaj.Poszli więc razem wkąt, aby sobie swe dzieje opowiadać, a że młodym łatwo się z sobą zrozumiećzawsze, i obaj też potrzebowali zrzucić z serca co im ciężyło, zawiązała sięprzyjazń wielka we dwie godziny, tak, że sobie ręce dali nawet służyć razem ibyć druhami w każdym złym i dobrym razie.Miał to sobie za wyraznąOpatrzność bożą pan Medard, iż na tej pustyni dworskiej żywą duszę wynalazł.Poweseleli obaj.i już sobie cichy kąt obrawszy, nie nudzili się wcale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]