[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mechaniczne palce schwyciły łańcuch Klejnotu.Ramię natychmiastprzesunęło się w górę, unosząc Branda nad podłogą.Wypuścił sztylet i dwomarękami sięgnął do gardła.Za jego plecami Wzorzec znów zniknął na chwilę i powrócił o wiele bledszy.W blasku latarni twarz Branda zmieniła się w upiorną, wykrzywioną maskę.Benedykt stał skamieniały i trzymał go w górze, jak nieruchoma, ludzkaszubienica.Wzorzec był coraz słabiej widoczny.Nade mną zaczynały znikaćstopnie.Chmury zasłoniły już połowę księżycowej tarczy.Wijąc się, Brand wyciągnął ręce za głowę i pochwycił łańcuch po obu stronachtrzymającej go mechanicznej dłoni.Był silny; wszyscy jesteśmy silni.Widziałem,jak nabrzmiewają i twardnieją mu mięśnie.Twarz miał siną, a szyja była masą110 naprężonych ścięgien.Przygryzł wargę; krew spływała na brodę, gdy szarpał załańcuch.Coś trzasnęło ostro, potem brzęknęło, łańcuch pękł i Brand dysząc ciężkorunął na podłogę.Przetoczył się, obiema rękami obejmując szyję.Powoli, bardzopowoli Benedykt opuścił niezwykłe ramię.Wciąż trzymał łańcuch i Klejnot.Zacisnął palce drugiej ręki.Odetchnął głęboko.Wzorzec zbladł jeszcze bardziej.Nade mną Tir-na Nog'th było jużprzezroczyste.Księżyc znikł nienud zupełnie.- Benedykcie! - krzyknąłem.- Słyszysz mnie?- Tak - odpowiedział cicho i zaczął się zapadać.- Miasto zanika! Musisz natychmiast wracać!Wyciągnąłem rękę.- Brand.- Obejrzał się.Lecz Brand także się zapadał i widziałem, że Benedykt nie zdoła go dosięgnąć.Chwyciłem go za lewe ramię i pociągnąłem.Obaj padliśmy na ziemię obok głazu.Pomogłem mu wstać.Potem razem usiedliśmy na skale.Przez długą chwilężaden z nas nie odzywał się ani słowem.Spojrzeliśmy jeszcze raz: Tir-na Nog'th zniknęło.Przebiegłem myślami to, co tak szybko, tak nagle zdarzyło się dzisiejszegodnia.Czułem ogromny ciężar zmęczenia i wiedziałem, że moja energia jest już nawyczerpaniu, że wkrótce zasnę.Nie mogłem zebrać myśli.Zbyt wiele działo sięostatnio.Oparłem głowę na kamieniu, obserwując chmury i gwiazdy.Klockiłamigłówki.kawałki, które powinny pasować, jeśli tylko zamienię je,poprzestawiam, ułożę we właściwy sposób.Już teraz zamieniały się miejscami, przesuwały i odwracały, jakby z własnejwoli.- Zginął? Jak myślisz? - zapytał Benedykt, wyrywając mnie z zadumy.- Prawdopodobnie.Był w fatalnym stanie, kiedy wszystko się rozpadło.- Miał długą drogę w dół.Może zdążył znalezć jakiś sposób ratunku, podobnydo metody przybycia.- W tej chwili to już bez znaczenia - odparłem.- Wyrwałeś mu kły.Benedykt westchnął.Wciąż trzymał Klejnot, o wiele ciemniejszy niż przedchwilą.- To prawda - przyznał w końcu.- Wzorzec jest bezpieczny.Chciałbym, bykiedyś, przed laty, nie powiedziano czegoś, co zostało powiedziane, albo nieuczyniono tego, co uczyniono.Czegoś, o czym nie wiedzieliśmy, a co pozwoliłobymu dorosnąć inaczej, sprawiło, że byłby kimś innym niż ten zgorzkniały, złamanyczłowiek, jakiego spotkałem tam, w górze.Lepiej, że zginął.Ale to strata czegoś,czym mógł się stać.Nie odpowiedziałem.To, o czym mówił, mogło, ale nie musiało być prawdą.To bez znaczenia.Brand mógł być skrajnym przypadkiem choroby psychicznej,cokolwiek to oznacza, ale nie musiał.Zawsze są jakieś powody.Kiedy coś się zapaskudzi, kiedy nastąpi coś obrzydliwego, na pewno istniejeprzyczyna.Wciąż jednak trzeba sobie jakoś radzić z zapaskudzoną, obrzydliwąsytuacją, a wytłumaczenie, skąd się wzięła, nie pomaga ani odrobinę.Jeśli ktośpostąpi naprawdę wrednie, zawsze istnieje tego przyczyna.Możesz jej szukać,111 jeśli masz ochotę, a dowiesz się, dlaczego taki z niego sukinsyn.Problem w tym, że nie zmienia to faktów.Brand działał.Pośmiertnapsychoanaliza niczego nie zmieniała.Blizni osądzają nas według czynów i ichkonsekwencji.Przy innych kryteriach zyskujesz tylko tanie poczucie moralnejwyższości myśląc, że ty na jego miejscu postąpiłbyś ładniej.Dlatego zostawiam tekwestie niebiosom.Nie mam dostatecznych kwalifikacji.- Lepiej wracajmy do Amberu - rzekł Benedykt.- Jest jeszcze wiełe spraw,których trzeba dopilnować.- Zaczekaj - powstrzymałem go.- Na co?- Zastanawiałem się.A kiedy nie powiedziałem nic więcej, zapytał:- I?Przerzuciłem swoje Atuty, schowałem jego, schowałem Branda.- Nie myślałeś kiedy, skąd się wzięło twoje nowe ramię? - spytałem.- Oczywiście.Zdobyłeś je w Tir-na Nog'th, w dość niezwykłychokolicznościach.Pasuje.Działa.Dzisiaj wykazało swoją przydatność.- Dokładnie.Czy to nie za wielki ciężar, by zrzucać go na czysty przypadek?Jedyna broń, jaka tam, w górze, dawała ci szansę w starciu z Klejnotem.I akuratona była częścią ciebie.A ty akurat byłeś tą osobą, która czekała tam, by jej użyć.Prześledz wstecz wszystkie fakty.Czy nie nazbyt niezwykły.nie, raczejabsurdalny ciąg zdarzeń doprowadził do takiej sytuacji?- Jeżeli tak na to spojrzeć.- Ja spojrzałem.I rozumiesz pewnie równie dobrze jak ja, że to coś więcej niżzbieg okoliczności.- No, dobrze.Zgoda.Ale jak? Jak tego dokonano?- Nie mam pojęcia - odparłem wyjmując kartę, na którą nie patrzyłem już oddawna.Czułem pod palcami jej chłód i twardość.- Ale nie metoda jest ważna.Zadałaś niewłaściwe pytanie.- A o co powinienem spytać?- Nie "jak?", ale "kto?"- Myślisz, że to ludzki czynnik był przyczyną ciągu zdarzeń, prowadzących doodzyskania Klejnotu?- Tego nie wiem.Co znaczy: ludzki? Ale myślę, że ktoś, kogo dobrze znamy,powrócił i stoi za tym wszystkim.- No, dobrze.Kto?Pokazałem mu Atut.- Tata? To śmieszne! Na pewno już nie żyje.To już tak długo.- Wiesz, że potrafiłby tego dokonać.Jest wystarczająco przebiegły.Nigdy dokońca nie rozumieliśmy jego mocy.Benedykt wstał.Przeciągnął się.Pokręcił głową.- Chyba za długo siedziałeś na zimnie, Corwinie.Wracajmy do domu.- Bez sprawdzenia? Daj spokój.To żadna zabawa.Siadaj i daj mi jednąminutę.Spróbujmy jego Atutu.- Na pewno do tej pory już by się z kimś skontaktował.- Nie sądzę.A nawet.No, Benedykcie.Zrób mi przyjemność.Co mamy do112 stracenia?- Zgoda.Czemu nie?Usiadł przy mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl