[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlatego szybko dodał. Dużopani robi W bibliotece.Nawet nie zdaje sobie pani sprawy ztego, ile.Jej twarz odprężyła się, spojrzała na niego domyślnie. E tam, robię  rzuciła po dawnemu. Każdy coś robi.Jak umie.Listopadowy zmierzch, wilgoć powietrza uderzyła w niegojak obuchem, mimo to nie odczuwał wcale chłodu.Nie myślał,że zagadka pomnożyła się jeszcze o jeden zegar, jeżeli nie byłotu zwykłego zbiegu okoliczności.Szedł, rozrzucając nogamimokre liście w alei, jakby kroczył do zwycięstwa.Dopiero na ulicy miasteczka stwierdził spokojnie, że dalejnic nie wie i może się niczego więcej nie dowiedzieć.Nigdy niewyjść poza krąg zakreślony wskazówkami zegarów.Ale nawetto nie mogło zdusić, przygasić uczucia zadowolenia.Od wejściado drewniaka na Bródnie był pewny, że zegary zaprowadzą gotam, dokąd zmierzał, chociaż Sprawiedliwość ma zawiązaneoczy.Tak się właśnie czuł błądząc po przyjezdzie uliczkamimiasteczka aż do chwili, gdy spotkał się z dziewczyną zbiblioteki.Klucz do zagadki zabójstwa na Bródnie mógłznajdować się w tym miasteczku.A może w dawnym majątku,na zegarowej wieży rozpadającego się dworu? Cokolwiekjednak kryło się poza skłaniającą do rozmyślań awarią zegarana wieży, tylko mogło, nie musiało mieć związku z zegarami wdrewniaku na Bródnie.Mimo wszystko kapitan w duszy życzyłdziewczynie męża doskonałego, genialnych dzieci i spadku postryjku z Ameryki. Rozdział VKrążył w okolicy Małego Rynku.Zdawało mu się, że Baśkakilka lat temu wymieniła ulicę z tej dzielnicy Krakowa.Spotkał ją wtedy w leśniczówce, w Puszczy Piskiej.Niemógłby sobie wyobrazić bardziej niedorzecznego czy wy-szukanego rozpoznania się ludzi po tylu latach.Zwijał akuratobóz nad jeziorem.U nadleśniczego składował zawsze kajak nazimę.Znali się od 47 roku.I tutaj, zaraz po wojnie, szukałZegarmistrza.Obecny nadleśniczy był wówczas gajowym.Onprzemierzał w tamtych latach polskie,- odzyskane lasy zpółnocy na południe i ze wschodu na zachód.Jeżeli ktoś, kogopragnęło się za wszelką cenę spotkać, nie przeszmuglował sięprzez granicę, w dziewięćdziesięciu wypadkach na sto zapadałw lasy Warmii, Mazur, Dolnego Zląska, Opolszczyzny.Człowiek, którego szukał, nie przedzierzgnął się jednak wleśniczego.I ten domysł okazał się niewypałem.Ale z tamtegookresu zostały mu rozległe znajomości wśród służby leśnej.Wykorzystywał je pózniej, gdy przez miesiąc w roku był prawietylko namiętnym wodniakiem.Nie musiał, jak inni, wozić zesobą sprzętu turystycznego.Jakaś leśniczówka zawszeudzielała jego gratom schronienia na zimę.Szedł z kajakiem na plecach, właśnie otworzył mu się widokna nadleśnictwo, wylazł z wysokiego, jeszcze przez Niemcówsadzonego lasu, gdy zobaczył dziewczynę.Jej sylwetka dzgnęłago w pamięć tak mocno i gwałtownie, że zwolnił kroku.Niewidział już niezgrabnego murowańca leśniczówki.Takiebudowali tu ludzie bez gustu, chyba bez poczucia związkuarchitektury z przyrodą tej ziemi.Być może dlatego, że nie czuli żadnego z nią pokrewieństwa,nie rozumieli tych jezior i lasów.Są za bardzo słowiańskie.Kobieta do tego stopnia zawładnęła jego wyobraznią,pędzącą w ułamkach sekund wsteczną drogą prawiećwierćwiecza, że nie widział nawet samochodu, na tle któregostała.W jasnym krążku słonecznego światła rysowała się tylko ta postać, bez naturalnej dekoracji otoczenia, jakby pojawiłasię przed nim fatamorgana na zupełnie nagiej pustyni.Szedł bezwiednie wprost na nią. Niech pan uważa!  zawołała. Wybije mi pan szybękajakiem!Przystanął i wolno zsunął swój ciężar z barków. Franek  wymówiła dosłyszalnie tylko dla niego.I wyd-awało mu się, że szuka oparcia w masce samochodu.Rzucił kajak na ziemię, wziął ją za rękę. Chodz, chodz.Baśka  powiedział bez zastanowienia irobił to, mówił za niego ktoś inny.Tamten, dwudziestoletni,młody, ufający bez podejrzeń życiu.Temu życiu, które toczy sięsamo, bez popychania i nikomu do niczego niepotrzebnychnamysłów. Ale ja. Chodz.Ruszyła za nim posłusznie, automatycznie, jak dawniejmiękko trzymała rękę w jego dłoni.Prowadził ją w gęstwinę leśną, dobrze znaną, tylekroć nawłasny użytek, po swojemu, niewidocznie dla obcego oka,znakowaną.Słyszał za plecami jej wysilony oddech, ale niezwalniał kroku, kluczył w coraz gęściejszym ostępie, szedł wkierunku zamaskowanej zwalonymi drzewami niecki, którąkiedyś przypadkowo odkrył.Zasłonięci wysokim, liściastymposzyciem, usiedli obok siebie na ziemi, ramię w ramię [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl