[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze nigdy tak nie współczułem żadnemu zwierzęciu.Aaron pokręcił głową.Najwidoczniej wiązała się z tym jakaś hi-storia. Cholera, oni wciąż ją tu trzymają!  Po raz pierwszy usłysza-łem w jego głosie gniew. Wiem na pewno, że sprzedają też żół-wie, które są pod ochroną.Nie wolno tego robić.Człowieku, niemożna nawet trzymać papugi w klatce, tak głosi prawo.A policja?Cholera, oni nie przejmują się niczym poza narkotykami.Wskazał coś przed nami i nieco na lewo.Zbliżaliśmy się do cze-goś, co przypominało mi posterunek kontrolny w Irlandii Północ-nej.Wysoki parkan z falistej blachy zasłaniał znajdujące się za nimzabudowania.Stanowiska strzeleckie były chronione przez stertyworków z piaskiem, a obok wielkiej dwuskrzydłej bramy sterczałalufa i wysoki celownik amerykańskiego karabinu maszynowego M-60.Wielka tablica z wojskowym symbolem głosiła, że jest to poste-runek policji.Po drugiej stronie stały zaparkowane cztery ogromne ciężarów-ki, z równie wielkimi przyczepami pełnymi okorowanych pni.Te-raz Aarona dosłownie zatykało z gniewu. Tylko spójrz! Najpierw ścinają wszystkie szlachetne gatunkidrzew, jakie znajdą.Potem, zanim spławią je tutaj rzeką, nasycająje związkami chemicznymi, które zabijają wszystko, co żyje w wo-dzie.Nie ma mowy o rolnictwie czy rybołówstwie, pozostaje tylkohodowla bydła.Pozostawiliśmy za sobą smutne Chepo i pojechaliśmy przez po-rośnięty trawą teren usiany kałużami rdzawej wody.Moje ubraniew niektórych miejscach było jeszcze wilgotne, a w innych  tamgdzie ciepło ciała nie działało tak intensywnie  zupełnie mokre.Noga nie bolała mnie, dopóki nie spróbowałem jej wyprostować,188 przy czym pękł cienki strup.Dobrze przynajmniej, że pod wpły-wem gniewu wywołanego degradacją środowiska w Chepo Aaronzapomniał o Diegu.Droga była coraz gorsza, aż w końcu zjechaliśmy z niej na wy-boisty szlak wiodący w kierunku wyżyny widocznej jakieś trzy lubcztery kilometry dalej.Nic dziwnego, że mazda była w takim gów-nianym stanie.Gdy samochód podskakiwał, silnik rzęził, a zawieszenie skrzy-piało, Aaron wskazał coś ręką. To zaraz za tym wzgórzem.Chciałem tylko dotrzeć do tego domu i doprowadzić się do po-rządku, chociaż, sądząc po sposobie, w jaki Aaron prezentowałswoje proekologiczne teorie, nie zdziwiłbym się, gdyby mieszkali wwigwamie. 18Mazda kołysała się z boku na bok, zawieszenie trzeszczało jakkadłub starej brygantyny, a silnik wył raz ciszej, raz głośniej.Kumojemu zdziwieniu, Aaron bardzo zręcznie prowadził pojazd.Wy-glądało na to, że czeka nas jeszcze co najmniej półtorej godzinyjazdy.To tyle, jeśli chodzi o  zaraz za tym wzgórzem.Przedzieraliśmy się przez mgłę, aż w końcu wjechaliśmy naszczyt stromego, skalistego wzgórza.Znalezliśmy się w okolicykrańcowo odmiennej od trawiastej równiny, po jakiej podróżowa-liśmy dotychczas.Przed nami rozpościerała się dolina otoczonawysokimi pagórkami i, jak okiem sięgnąć, usłana pościnanymi,spróchniałymi drzewami.Leżące najbliżej nas pnie były prawieszare ze starości.Wyglądało to tak, jakby ktoś wysypał ogromnepudełko zapałek na pustkowie pokryte rdzawym błotem.Zalegają-ca na dnie doliny mgła jeszcze pogłębiała niesamowite wrażenie.Na drugim końcu, gdzie teren znów stawał się bardziej płaski, ja-kieś pięć lub sześć kilometrów od nas, bujnie rosła gęsta dżungla.Nie mogłem tego zrozumieć.Zaczęliśmy jechać w dół i Aaron widocznie wyczuł moje zdzi-wienie. Po prostu znudziło im się po tej stronie wzgórz!  przekrzyczałzgrzyty i piski pojazdu. Nie było tu dostatecznie dużo twardego190 drewna, a ściąganie stąd tych pni nie było dostatecznym wyzwa-niem dla macho.Przynajmniej dzięki temu nie ma tu farmerów,ponieważ ci nie są w stanie usunąć stąd zwalonych pni.Ponadtonie ma tutaj dość wody, a nawet gdyby była, nie nadawałaby się dopicia.Dotarliśmy na dno doliny, podążając szlakiem wijącym sięwśród próchniejących pni.Wyglądało to tak, jakby przez'dolineprzeszło tornado, powalając wszystkie drzewa.Wzeszło porannesłońce, ze wszystkich sił starając się przebić cienką warstwę chmur.Nie wiadomo dlaczego wyglądało to znacznie gorzej, niż gdybyzupełnie się za nimi skryło  przynajmniej wtedy świeciłoby zjednego kierunku.A tak, chmury rozpraszały promienie słońca nawszystkie strony.Zdecydowanie nadszedł czas na Jackie O.Aaronposzedł za moim przykładem i też nałożył swoje okulary.Jechaliśmy przez to cmentarzysko drzew, aż uratował nasgąszcz na drugim końcu doliny. To już niedługo  oznajmił Aaron. Jakieś czterdzieści pięć,pięćdziesiąt minut.Wolałbym dwadzieścia, bo wydawało się, że pojazd nie zniesiedłuższej jazdy, a moja głowa także.Miałem wrażenie, że zaraz mieksploduje.Znowu znalezliśmy się we wtórnej dżungli.Drzewa były spowitefestonami sięgających aż po korony pnączy.Pomiędzy nimi i naddrogą rosły najrozmaitsze rośliny.Wydawało mi się, że jedziemydługim szarym tunelem.Zdjąłem okulary przeciwsłoneczne iwszystko stało się jaskrawozielone.Według mojego zegarka była 7.37, co oznaczało, że od czterechgodzin jesteśmy w drodze.Piekły mnie oczy i łupało w głowie, alena razie nie było czasu na odpoczynek.Może znajdę go w niedzie-lę.albo kiedy wreszcie dotrę do Marylandu.Przede wszystkimpowinienem się skupić i wymyślić sposób, w jaki to zrobię.Muszęwziąć się w garść i wykonać zadanie.Choć usilnie starałem sięmyśleć o tym, co widziałem podczas rekonesansu, nie mogłem sięskoncentrować.191 Aaron dobrze wyliczył czas.Po czterdziestu pięciu minutachwyjechaliśmy na wielką porębę, w większości znajdującą się zabudynkiem, który stał bokiem do niej i frontem do nas jakieś dwie-ście metrów dalej.Wyglądał na samodzielnie sklecony barak.Chmury rozeszły się, odsłaniając słońce i błękitne niebo. To tutaj  oznajmił bez entuzjazmu Aaron.Ponownie włożył okulary, ale ja nie miałem zamiaru zakładaćszkieł Jackie O., ponieważ za chwilę miałem spotkać się z ich wła-ścicielką.Po mojej lewej i naprzeciwko domu wznosił się pagórek o stro-mych zboczach pokrytych zwalonymi drzewami i zbutwiałymipieńkami, pomiędzy którymi wyrastały kępy ostrej trawy.Pozosta-ła część polany była równiną.Podjechaliśmy szlakiem do dużego budynku, który wznosił sięna niemal płaskim terenie.Jego główną częścią była parterowawilla z krytym dachówką dachem i brudnozielonymi otynkowany-mi ścianami.Od frontu budynku znajdowała się zadaszona weran-da, z widokiem na wzgórze.Za głównym budynkiem, połączona znim, stała przybudówka z falistej blachy, niemal dwukrotnie więk-sza od domu i ze znacznie wyższym dachem.Po mojej prawej stronie stały długimi rzędami setki dziesięcioli-trowych plastikowych pojemników, mających po pół metra wyso-kości i tyleż szerokości.Były pozamykane, ale w ich wieczkachpowycinano owalne otwory, z których wyrastały różnobarwne ro-śliny.Wyglądało na to, że Aaron i Carrie otworzyli pierwsze w tejokolicy centrum ogrodnicze.Znalazłem się na planie zdjęciowymdo kolejnego odcinka panamskiej wersji  Przydomowego ogród-ka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl