[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale prawie natychmiast furiaopadła i zmieniła się w cierpienie, tak niezwykłe i nieznane, że długąchwilę stałem jak martwy, nie myśląc o niczym ani nie czując nic próczmojej własnej nędzy.Był to pierwszy smutek mojego życia i poprzez ten smutek zdawałasię przedzierać smużka światła, która zdołała rozświetlić ciemność moichmyśli.Zalśniła złotym blaskiem mgła mojej pamięci i powrócił czaspewnego winobrania, kiedy upadłem na ziemię jak rażony gromem istraciłem mową, wybrany ofiarą ogromnej niepojętej predestynacji.Przez cały dzień następny zdawało mi się, że widzę galopujący przedoczyma mój własny smutek.Wydawał się niezdarnym, niedoświadczonymrumakiem, który pierwszy raz stracił jezdzca i nie wiedział, gdzieskierować swoje kroki.III.WINOBRANIEPrzyszły znowu święta winobrania i skończyłem trzynaście lat.Odkąd wyszedłem spod opieki matki, mogłem w czasie tej uroczystości,na szczęście czy na nieszczęście, przebywać z dala od miejsca, gdzieją święcono.Zazwyczaj spędzałem te trzy dni zamknięty w jakimśodosobnionym zakątku wieży albo w lesie, zabraniając sobie samemuwszelkiego udziału w zbiorowej radości, zgiełku i podnieceniu.Byćmoże w pierwszych latach pozostało jeszcze w mojej duszy wspomnieniei zapach zdarzenia, które talk mną wstrząsnęło w tamtym dniu.Wostatnich jednak czasach wspomnienie to leżało gdzieś skulone w mojejpamięci, jeśli nie zapomniane, to z pewnością pogrzebane pod warstwamiotępienia i brutalności.Toteż, może świadomie, a może bezwiednie, zatarłsię wszelki jego ślad.Tym razem postąpiłem inaczej.Zwięta rozpoczęły się, kiedy zbiorybyły już ukończone i hodowcy pogrążyli się w pracy nad wyrobem wina.Tłoczono grona w piwnicach, cierpki, oszalały wiatr wstrząsał gałęzmi.Jedyny raz w roku wino krążyło bez żadnych ograniczeń pomiędzypanami winnic i służbą.Rozdawano wszystkim porcje mięsa, chleba iciasta z owocami.Panowała wielka swoboda aż do usprawiedliwieniawszelkiego rodzaju ekscesów.Tak było zawsze od bardzo odległychczasów tak trwało nadal i trwać miało przez wiele jeszcze lat.Prawda, że w ciągu tych dni silniej niż zazwyczaj dochodziły do głosuodwieczne złe przywary, pogańskie obrzędy, nie wyłączając krwawychofiar.Cień zmarłych bogów unosił się nad całą ziemią niewidzialny, leczprzytłaczający, wlokąc za sobą długi krzyk pośród uschłych pędów i gron.W piwnicach stały pełne stągwie i bukłaki.Wiatr roznosił zapach winnegomoszczu, oddychało się nim wszędzie.We wszystkich oczach, choćbypoprzez najhałaśliwszą radość, błyszczał ogień ukryty i nieraz złowrogi.Powoli zbliżyłem się do tłoczni.Zaczęło się już objawiać podniecenie,nagłe gwałtowne śmiechy krążyły po wydmach jesieni, jak zakneblowanygrzmot lub utajona grozba burzy pod skórą nieba.Drobny deszcz, ledwiewyczuwalny poprzez słoneczne światło, padał na ludzi i winnice.Kobietyprzykrywały głowy chustkami, inne przeciwnie, ukazywały rozpuszczonewłosy, mokre i błyszczące, a wszystkie twarze zdawały się czerwone ispocone.Wtedy dobiegł do mnie ostry i gwałtowny zapach, zwierzęcy i ludzkizarazem, który przebudził uśpionego smoka w najskrytszych rzekachmego życia.Podniósł się wtedy samotny zwierz o gniewnych oczach,widziałem, jak unosi łeb złocisty i krwawy ponad szerokie liście winorośli,między grona jagód, które wypełniały kosze, przywodząc na myślogromne krople purpurowego deszczu, matowe, a zarazem przezroczyste.Jakiś świetlisty sok tryskał spod tłoczni, spadał do drewnianej kadzi, amaleńkie rzeczki czerwonego złota, rozżarzonego jak słońce lub płonąceognisko, płynęły niczym nie skrępowane do czarnej ziemi.Podszedłembliżej, próbując skryć się między drzewa otaczające tłocznię.Były todrzewa morwy, ich owoce przypominały winne grona w zmniejszonychrozmiarach i rysowały granatowe, prawie czarne kręgi wokół warg tych,którzy je gryzli.Kilka morw spadło na ziemię i patrzyłem na rozgniecione,zapewne rozdeptane jagody.Ich sina krew mieszała się z deszczem irozlanym winem.W tym momencie wyszło z piwnicy kilka kobiet niosąc dzbanywypełnione po brzegi aromatycznym, delikatnym, lecz burzącym krewtrunkiem, który tak cenili Mohlowie i mój ojciec.I który (nagle tosobie uświadomiłem) takie pragnienie budził we mnie samym.Teraz topragnienie owładnęło mną i nie pamiętam, żebym je odczuł tak dotkliwiekiedykolwiek przedtem.Gwałtownie wyrwałem dzban z rąk jednej zkobiet, nie zważając na jej pierwsze przerażone zdumienie (czułem pijąc ipijąc bez końca, jak osacza mnie jej trwoga i myślałem, że w winie utonieten jakiś dystans, wielki lęk, który wbrew mojej woli w nich budziłem)ani pózniej na jej śmiech, nieśmiały i cichy z początku, potem corazśmielszy, piłem wciąż, dopóki mi nie zabrakło tchu.Wtedy wypuściłemz rąk dzban, który rozbił się u moich stóp, opryskując winem moje nogi,spojrzałem na otaczające minie kobiety i próbowałem z kolei ja roześmiaćsię lub przynajmniej uśmiechnąć.Nie wiem, czy mi się to udało (i nie dowiem się nigdy).Ale cieńnieufności, jeśli nie znikł, to przynajmniej zmienił się w lęk łagodny, takzdradliwie miły, ożywiający pogrzebany ogień lub może zapalający w ichnieznanej siedzibie ukryte pędy winne, zawsze płonące.Wiedziałem to,czułem moje wargi, ręce i nogi, zmoczone winem i deszczem, z mieszaninązłości i słodyczy, nieznanej i agresywnej, w powietrzu, którym z trudemoddychałem i które zdawało się żarzyć w moim gardle.Skoczyłem potem do środka tłoczni i pełen prawdziwej najdzikszejfurii zacząłem deptać grona, krzycząc, rozgniatając je po tysiąckroć;pośliznąłem się i upadłem wiele razy tarzając się w dymiącej krwi jagód.Jakiś wspaniały śmiech był wewnątrz i wokół mnie: ogromny wybuchśmiechu, który mnie nagle unosił i ocalał od wszelkiej nieśmiałości ismutku poznanego ledwie przed chwilą od gniewu i śmierci, znanychtak dobrze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]