[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.IXKlucznik na zamku w Sieradzu, stary Wrzos z siwą, krótko postrzyżonąszczecinowatą brodą, który w niejakim porządku puste jego izby utrzymywał,przechadzał się czasem po nich nie mając nic do czynienia, rozmyślając oprzeszłych latach, które tu przeżył.Były to jedyne dni żywota, po których mupozostały pamiątki.Patrzał tu na dwór i życie osobliwe Leszka z Gryfiną, którą poufale Rusinkąnazywał, a nie bardzo ją lubił; dwa razy pilnował przywożonego tu biskupa,różnymi wygody dlań wymaganymi, których nastarczyć nie mógł,niecierpliwiony.Budził on w nim z pewnych względów poszanowanie jakopasterz duchowny, niby książę a kapłan razem, z drugiej wielką ciekawość iwstręt pewien, iż się mógł dopuścić przestępstw, za które aż do więzieniapopadł.Dla prostego człowieka, jakim był Wrzos, biskup ten do żołnierza podobny,krzykliwy, nakazujący, wcale nie pobożny, był nierozwikłaną zagadką.Wiedział on o tym, że go tu za jakieś przewinienie osadzono, a potem musianowypuścić płacąc mu za niewolę.To mu się w głowie nie mogło pomieścić, anico biskup popełnił, ani czemu, jeśli winnym był, nie ukarano go, a przepraszaćmusiano.O nim też, o Leszku i Gryfinie stary Wrzos ludziom załogi i niestałym zamkumieszkańcom, gdy tylko mógł, opowiadać lubił.Stary już był ten Wrzos, dawniej trochę żołnierz, ale gdy mu nogę Prusak czyLitwin nadwerężył oszczepem i nakuliwać na nią zaczął, dano mu schronieniełaskawe w Sieradzu, skąd był rodem.Dostał się do posługi przy zamku, a żewiernym był, powierzono mu straż jego wewnętrzną.Teraz nie było tu kogo i czego pilnować, komnaty stały pustkami, gdzieniegdziew nich zboże zsypywano na dole, nawet w izbach opróżnionych składano siano isłomę.W innych wylegała się załoga składając oręż swój, węzełki i zapasy życia.Lepsze izby, pańskimi zwane, które książę, księżna a pózniej biskup zajmował,pyłem okryte odpoczywały i chyba je przejeżdżający wojewoda lub kasztelan nadzień jaki zamieszkał.Obyczajem, który długo się potem w zamkach podobnych utrzymał, sprzęt ichbył bardzo prosty: stoły od siekiery, u ścian, ławy, drzwi ledwie niektóre zeskoblami, nie we wszystkich oknach błony, ozdób żadnych, chyba gdzie policagórą, aby na niej co złożyć można było, i haki do wieszania.A że okna nie zawsze zamykane były, w wielu z izb jaskółki blisko framuggniazda lepiły i wróble zajeżdżały na popasy.Na górnych poddaszach wiedziałWrzos o sowach, ale tym nic nie czynił, podejrzewając ze strasznych wejrzeń, iżmścić by się mogły.Tak samo gościnnie przyjmowany był co roku bocian, który na jednej z basztusłał sobie gniazdo ogromne i przybyciem swym wiosną pewną wróżył.Wrzos nieżonaty, samotnik, nie miał nikogo, z kim by żył; całą rozrywkę dlaństanowiło przejście się do gospody na podzamcze, gdzie się schodzilimieszczanie i ludzie z okolicy na targ przybywający.Tu piwo pijąc stary prawił, co słyszał, co widział: o Czarnym, jak uchodził odżony, o Gryfinie, jak za nim goniła, i o tym biskupie, który klął jak prosty ciura,a czasem własną ręką za drzwi wypychał.Nudziło się teraz Wrzosowi, bo albo nic do czynienia nie miał i spał dużo, albonawał roboty, gdy kto na zamek zajechał, tak że spocząć mu nie dawano.Skarżył się też, iż mu jego osyp, mąkę, krupy, piwo wyznaczone i sól niewydawano w porze, skąpo, złą miarą i nienajlepsze.Sam sobie jedzenie prażył, w czym mu zwykle jedna ze stróżek zamkowych,które z przedmieścia tygodniami na służbę przychodziły, pomocą bywała.Niekiedy z braku innego zajęcia Wrzos łyżki strugał z lipiny, a miał toprzekonanie, że piękniejszych nad nie nikt na świecie nie mógł robić.Jednego wieczoru, gdy Wrzos na stopniach siadłszy u baszty rozpowiadał dwompachołkom z załogi o tych dawnych czasach, gdy to tu ludno bywało, a zapaliłsię mocno w opowieści swojej, zatętniało, zahuczało i pięciu konnych wpadłona podwórze zamkowe, a jeden z nich wprost na niego wołając kędy klucznikbył.Wstał uchylając wytartej czapczyny z futrem Wrzos (bo jesień już była i wuszy marzł). Izby oporządzać! ognia zapalić! wołał przybyły. Gościa mieć będziecielada godzinę.Tylko go patrzeć!Wrzos ośmielił się spytać, jaki to miał być gość, bo się przyjęcie dostojeństwemmierzyło. E! stary! odparł przybyły wy jeśliście tu nie od dzisiaj, może go iznacie. Nie pierwszy to raz on tu przybędzie.Leszek już był naówczas zmarł, zdziwił się Wrzos, o kim mowa być mogła, bo obiskupie ani myślał.Nie śmiał nawet pytać więcej, lecz zaraz wziąwszy stróżów i stróżkę z miotłąszedł odmykać, pyły oczyszczać, myśleć o ogrzaniu.W duchu jednak ciągle się pytał sam siebie, kto by to mógł być.Pośpiech, z jakim oczyszczano dawno nie zamieszkane izby, podniósł w nichstraszne pyłu tumany, które jeszcze czasu osiąść nie miały, gdy przez oknozobaczył Wrzos wielki wóz okryty, dokoła zbrojnymi ludzmi otoczony a nawozie pół siedzącego, na pół leżącego mężczyznę starego, otyłego, z twarząrozlaną, okrytego kożuchem dostatnim, w czapce sobolej.Chociaż długi przeciąg czasu upłynął od ostatniej biskupa niewoli, a ks.Pawełzmienił się mocno (on to był bowiem), Wrzos aż zakrzyknął poznając swegodawnego więznia.Tak mu się to zdało dziwnym, iż nieopatrzny człek popadł tu raz trzeci, iż ręcezałamał. Trzeci raz! zawołał no! teraz mu tu koniec będzie!Gdy to mówił, słychać już było i ciężki chód biskupa, i głosy tych, co goprowadzili, aż w progu ukazała się postać dumna, z twarzą pomarszczoną,wlokąca się ciężko na nogach obrzmiałych, opierając się o ściany.Wrzos schylił się przed nią nisko, ale biskup zbyt sobą był zajęty, aby nańspojrzał nawet.Widok tych miejsc przypominał mu cały szereg wypadków długiego życia aż dotej ostatniej godziny. Być zwyciężonym, zawsze zwyciężonym! powtarzał w duszy. Czuć sięsilnym i być zgniecionym przez karłów, którzy ani rozumu, ni przebiegłości mejnie mają! Przeznaczenie!Z tą myślą przygnębiającą rzucił się biskup na ławę w rogu izby i nieruchomyna niej pozostał.Jeden kapelan Mikołaj , miał pozwolenie towarzyszenia mu.Kaczor przywlókł się jako sługa.Na nim też było znać lata przeżyte; wesołość jego nie była tą dawną, zdała sięprzymuszoną, powtarzała jednostajnie.Dla podbudzenia jej napijać się musiał,roztył się i ociężał.Kapelan i ochmistrz, bo tak mianowano Kaczora, zaczęli myśleć o zapewnieniuwygód biskupowi, gdy on, zobojętniały, o nic się nie upominał, na nic sięzdawał nie zważać.Dawną gwałtowność i wybuchy zastąpiło odrętwienie.Widząc go w takim upadku ducha, ksiądz Mikołaj, pokorny bardzo i łagodnyczłek, czuł się w obowiązku przyjść mu w pomoc duchowną pociechą. Nie potrzebujemy się tu bardzo rozgaszczać rzekł niewola nasza niepotrwa długo.Arcybiskup gnieznieński lub Rzym ujmie się za nas.Bóg łaskawmiłosierny, a my wszyscy do niego gorące zanosimy modlitwy.Biskup wzruszył ramionami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]