[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zależny od swo-jego syna, tak jak on był zależny jako dziecko od swojego ojca.Ile płacono jegomatce za naprawę starego ubrania, za zrobienie na drutach niekończącego sięszala albo swetra?Oby na miasto Meksyk spadła kiedyś także taka śnieżna zasłona, przykry-wając wszystko, kryjąc urazy, pytania bez odpowiedzi i ogólne poczucie zawo-du.To nie było to samo, patrzeć na rozpalony proch Meksyku, na maskę nie-strudzonego słońca, godząc się z utratą miasta, i podziwiać koronę śniegu przy-strajającą szare mury i ciemne ulice Nowego Jorku, czuć tętno życia - NowyJork, wzrastający na bazie swojego rozkładu, swojego przeznaczenia jako miastawszystkich, energicznego, niezłomnego, brutalnego, morderczego miasta całegoświata, w którym wszyscy możemy się odnalezć i dostrzec to, co najgorsze i naj-lepsze w nas samych.To był właśnie ten budynek.Lisandro Chavez nie chciał patrzeć, jak jakiśtłumok, na jego czterdzieści pięć kondygnacji; zapytał tylko, w jaki sposób będąmyć okna pośród zamieci śnieżnej, sprawiającej, że kontury budowli czasemrozmywały się, tak jakby drapacz chmur wzniesiony był z lodu.Złudzenie,oczywiście.Kiedy się trochę rozjaśniło, można było zobaczyć budynek, cały zkryształu, wszystkie materiały użyte do jego budowy były przezroczyste -ogromne pudło z pozytywką, wykonane z luster połączonych ze sobą szkłem,chromowanym, niklowanym - zamek z kryształowych kafli, zabawka o labiryn-tach z żywego srebra.Mieli go myć od wewnątrz, wytłumaczono im, gdy zebrali się już w atrium,pośrodku wewnętrznego dziedzińca, wypełnionego szarym światłem, z któregosześciu boków wyrastało, niby sześć ślepych urwisk, sześć ścian ze szkła.Nawetobie windy były kryształowe.Czterdzieści razy sześć, dwieście czterdzieściwewnętrznych twarzy biurowca, żyjących własnym życiem, sekretnym i prze-zroczystym zarazem, wokół atrium, sześcianu wydrążonego w samym sercuzamku, o jakim marzy każde dziecko budujące go na plaży, tyle że ten, zamiastz piasku, był z kryształu.Zmontowano już rusztowania, które miały wynieść ich na różne piętra tejbudowli, zwężającej się, niby piramida, w kierunku szczytu.Jak w jakimś Teo-tihuacan ze szkła, pracownicy zaczęli wspinać się na dziesiąte, dwudzieste, trzy-dzieste piętro, żeby myć szyby, schodząc w dół o dziesięć kondygnacji pozio-mów, wyposażeni w ręczne myjki do szyb, ze zbiornikami kwasu gnomono-wego na plecach, tak jakby to były butle tlenowe jakichś podwodnych poszuki-waczy skarbów.Lisandro wznosił się ku kryształowemu niebu, ale czuł się za-nurzany, opuszczany w głąb dziwnego, szklanego morza, w jakiś nieznanyświat, do góry nogami.- Czy ta substancja jest bezpieczna? - chciał wiedzieć Leonardo Barroso.- Jak najbardziej.Ulega biodegradacji.Po użyciu rozkłada się na nieszko-dliwe cząstki - odpowiedzieli mu jego jankescy wspólnicy.- Tym lepiej dla was.W kontrakcie jest klauzula, która czyni was odpowie-dzialnymi za choroby zawodowe.Tutaj można umrzeć na raka od samego oddy-chania.- Ach, ten don Leonardo! - roześmieli się jankesi.- Jest pan twardszy niżmy. - Welcome a tough Mexican - odparł biznesman.- You're one tought man! - roześmiali się gringos.3Szła, wdzięczna losowi, ze swojego mieszkania przy Sześćdziesiątej Siód-mej Wschodniej do budynku usytuowanego przy Park Avenue.Piątkową nocspędziła zamknięta na cztery spusty, poleciwszy portierowi, żeby nie wpuszczałnikogo, a już na pewno nie jej byłego męża, którego natarczywy głos słyszałaprzez całą noc w telefonie.Nagrywał się na automatyczną sekretarkę, prosząc,żeby odebrała: kochanie, posłuchaj, pozwól mi mówić, pośpieszyliśmy się, po-winniśmy to lepiej przemyśleć, poczekać, aż rany się zabliznią, przecież wiesz,że nie chcę ci zrobić krzywdy, ale życie czasami bywa takie skomplikowane, aleja wiedziałem zawsze, nawet w najgorszych chwilach, że mam ciebie, że mogędo ciebie wrócić, że zrozumiesz, wybaczysz, bo gdyby było na odwrót, ja bymci wybaczył.- Nie! - krzyknęła zrozpaczona kobieta do telefonu, do głosu niewidoczne-go dla niej byłego męża.- Nie! Ty byś to wykorzystał okrutnie, egoistycznie,zniewoliłbyś mnie swoim przebaczeniem.Spędziła noc przepełniona strachem, spacerując tam i z powrotem po ma-łym, ale dobrze urządzonym mieszkaniu, w wielu szczegółach nawet luksuso-wym, chodząc od okna o odsuniętych atłasowych zasłonach, ukazujących okaza-łą śnieżną scenografię, do zniekształcającego cyklopowego oka, które chroniludzi przed wiecznym niebezpieczeństwem, bezsenną grozbą miasta, otworu wdrzwiach zaopatrzonego w kryształ, pozwalający widzieć, samemu nie będącwidzianym, ale widzieć świat zniekształcony, podwodny, ślepym wejrzeniemzmęczonego rekina, który nie może sobie pozwolić na luksus odpoczynku, boutonie, pójdzie na dno morza.Rekiny muszą bez przerwy się ruszać, żeby prze-żyć.Rankiem nie czuła już strachu.Zamieć ucichła, a miasto, oproszone na bia-ło, wyglądało odświętnie.Trzy tygodnie dzieliło je od Bożego Narodzenia, iwszystko stroiło się, jarzyło światłami, błyszczało niczym wielkie lustro.Jej mąż nigdy nie wstawał przed dziewiątą.Była punkt siódma, kiedy wy-szła do biura
[ Pobierz całość w formacie PDF ]