[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miałam teraz całe mnóstwo poduszek z najlepszego gęsiegopuchu.Poszewki też były piękne: na cieniutkim płótnie widniały haftowane herby deMorville ów.Prześcieradła wyglądały podobnie.A brokatowe kotary wokół łóżka! Tedopiero cieszyły oko kolorem morza, w którym przegląda się słoneczne niebo! Wszystko zawłasne pieniądze.Ilekroć spojrzałam na ten swój dobytek, nie mogłam się oprzeć uczuciusatysfakcji.- Przecież niewiele biorę.To przez te plecy, wiesz sama.- Hm, uwierzę w to, co mówisz, jak pokażesz mi tego, kto cię śledzi.- Spróbujzobaczyć kogoś, kto skrycie za tobą łazi! - warknęłam, mrużąc gniewnie oczy.%7łe też maczelność mnie obrażać! Kto jak nie ona powinien najlepiej wiedzieć, że dawkuję ten kordiałbardzo ostrożnie.Nie jestem rozpróżniaczoną damą, co z nudów łyka opium, chcączafundować sobie parę godzin miłych iluzji.- Aha, zwłaszcza jeżeli ten ktoś istnieje tylko w czyjejś głowie.Krwawe lustra! Dobresobie.Podbiegłam do okna.- No i co teraz powiesz? - wyszeptałam, uchyliwszy okiennicę.- Czy to także wytwórmojej wyobrazni? - Ulicę spowijała nieprzebita ciemność bezksiężycowej nocy, tylko tu iówdzie w oknach wysokich kamienic zza opuszczonych żaluzji błyskały słabe ogniki świec.Ale naprzeciwko pod sklepieniem bramy.w mętnym świetle latarni zainstalowanej narozkaz pana de La Reynie majaczyła nieruchoma postać w czarnym płaszczu i wielkim,zasłaniającym twarz kapeluszu.- Och! - z ust Sylvie wyrwał się okrzyk.Była teraz nie tylko zaskoczona, ale iwstrząśnięta.- I ty go już dziś widziałaś?- Dwa razy.Najpierw krótko po egzekucji, a potem podczas przyjęcia u madame deSoissons.Wychyliłam się z okna, a on stał na ulicy.Widział mnie.Jestem pewna, że mnieśledził.- Kto go nasłał, jak myślisz?- Może diuk de Nevers, wszak to człek bez skrupułów.Uliczni zabójcy, rzezimieszki,porywacze to wszystko jego znajomi.Może zrobić, co tylko wyroi mu się w głowie.Dlatakich jak on nie istnieje prawo boskie ani ludzkie.- Zapominasz o diable.Jego się boją ci libertyni.Dlatego książę lękałby się narazićmadame, a już na pewno nie w tak łatwy do wykrycia sposób.Wie, że madame jestpotężniejszą od niego adeptką.Jutro zawiadomię ją przez Mustafę, a tobie nie wolno ruszaćsię z domu, póki ten tam sobie nie pójdzie.Ach, słuchaj! Nadchodzi jakaś kompania.- Zoddali dobiegł nas brzęk tłuczonej latarni, stukot kopyt i sprośna piosenka wyśpiewywanaprzez dwa zle zestrojone pijackie głosy.- Dobra robota! Liczy się podwójnie, jak zgasisz ją pierwszym rzutem!- Panowie arystokraci - szepnęła Sylvie.- Kto inny zaraz by uciekł.Bałby sięstrażników, że go capną za to rozbijanie latarń.- Patrz, mamy tu jeszcze jedną! - wzniósł się ku nam z ciemności czyjś aroganckiokrzyk.- Ha, a pod nią imć pan strażnik ulicznych świateł.Czyż nie wygląda jak gnom? Zdrogi, wieśniaku, jeśli nie chcesz, bym ci obił boki! Ta gra idzie o dużą stawkę.Jeszcześmyjej nie skończyli.- Duchy ciemności przeciw światłu cywilizacji, co? Nierówna to walka.Głupiprostacy pragnący stłamsić światło rozumu będą zawsze przeważać nad tymi, którzy jerozpalają.- Głos wydał mi się znajomy, nie umiałam go jednak powiązać z osobą.- Ośmielasz się mówić tak do mnie, ty uliczny śmieciu? - Złowiłam okiem błyskszpady w ręku szarżującego jezdzca, lecz czarno ubrana postać zręcznie uskoczyła wciemność.- Madame, odejdz od okna, bo cię powołają na świadka! - wyszeptała Sylvie, ciągnącmnie za rękaw peniuaru.Wszystkie okoliczne okna pozostały ślepe i głuche.- Cicho! - zdmuchnęłam świecę, by mnie nie widziano z ulicy.W tej samej chwili zmroku wyskoczył ciemno ubrany mężczyzna.Mignęło mi jego wyciągnięte ramię.Nastąpiłopotężne szarpnięcie za uzdę, rozległ się brzęk uprzęży, stukot kopyt i rozpaczliwe rżeniekonia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]