[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.), John zaśpokłada się z radości, co kończy się jak zawsze czkawką.Wzdycham.- Chcesz wody? - Zerkam miłosiernie, gdy robi się fioleto-wy na twarzy od daremnych prób wstrzymywania oddechu.- Hep! Dzięki.- Fiolet powoli przechodzi w czerwień, na-stępnie w brzoskwinię, a gałki oczne wracają na swoje miejsce.- Uff.Uratowałaś mi życie.Mogę ci w zamian pomóc wkuchni? Fakt, zapłata niegodna ceny, ale.Składa ręce jak w tajskim ukłonie.Moje natomiast opadają.Nie mam siły do wariata.- Nie, poradzę sobie sama.- Amando, wiesz.- przysuwa sobie nagle mały stołeczeki siada stanowczo za blisko.Na tyle blisko, że jego zbyt odważ-ne ramię obejmuje mnie lekko w pasie, gdy mówiąc, patrzyw górę z wysokości mojego ramienia.- Sama na pewno sobieporadzisz.Ale czy w życiu chodzi tylko o to, żeby sobie.ra-dzić? W dodatku.samej?Brzmi ciepło i cicho.Mam wrażenie, że połknęłam kij od mopa.Chwili naprzemyślenie potrzeba nam zwykle wtedy, gdy jej nie ma.- John.Nie - mówię w końcu, zdejmując delikatnie jegorękę z mojego pasa.- W życiu chodzi przede wszystkim o.wierność.Własnym przekonaniom, mam na myśli.I o zgodęz samym sobą.Patrzy przez moment uważnie na węzeł chusty, który zsunąłmi się z karku na lewe ramię.Mam wrażenie, że gładzi wzrokiembandaż na mojej dłoni.- Tak, pewnie masz rację.Sądziłem tylko.Bo widzisz, ja.Wyskakuje na korytarz tak nagle, że zastanawiam się przezchwilę, czy w ogóle był.-John-san.?- Nie, ja nazywam się Martin - wyjaśniłem Tomo, który stał wdrzwiach reżyserki, skrobiąc się w głowę i wyglądając jaksłownikowa definicja rzeczownika konfuzja".- Eeetooo.John-san jest?- Tak w ogóle.jest.Wszyscy jesteśmy.Mniej lub bardziej -odpowiedziałem filozoficznie, wycierając łyżeczkę i chowając ją doszafki pod ekspresem.- Eeetooo.John-san?Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, a ja nie byłem w nastroju.- Nie, Johna tu nie ma, bo drabina mu się lepi.Więc ja cię zacznę nagrywać, a on to pewnie przejmie, kiedy wyczyści drabinę.To jak, podłączysz się w studiu?-A John-san.?- Tomo, bo mnie zaraz.takie niedopowiedzenie.OK.Posłuchaj.Raz w życiu posłuchaj.Ja Martin.Ty Tomo.To - gitara.Ty ją włączyć i grać.Grać, rozumiesz? Brzdęk, brzdęk.Mahoniowe biurko mojego dziadka więcej by zrozumiało z tejprzemowy niż Tomo.Nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymałem się przed wywró-ceniem oczu do sufitu.Tomo był w końcu Klientem, a klient, jakmówi stare japońskie przysłowie, jest Bogiem.Bóg drapał się w głowę i zasysał z zakłopotaniem powietrzeprzez zęby.Ująłem nieszczęśnika za ramię i zaprowadziłem do studia.Podłączyłem, nastroiłem, przykazałem nie kręcić młyńców, tylkograć z ogniem, ale równo, i pożegnałem, zamykając ciężkie drzwi.Wróciłem do reżyserki.Tomo też.- A.zespół? - zapytał.- Tomo.Jeszcze raz.Zespół w słuchawkach.Ty włożyć słu-chawki na głowę.Słuchawki w studiu.Głowa w reżyserce.Głowa iśćtam, gdzie słuchawki, i wszystko grać.Znaczy, ty grać.Rozumieć?- Eeetoo - powiedział Tomo.Chwyciłem za telefon.Miałem szczęście.Odebrał Yoshi, twierdząc, że Chie jest napodwórku.I że ją zaraz poprosi do słuchawki.Pewnie znowu łażą po murach - pomyślałem, czekając przyaparacie. A ja tu mam awarię.-Halo?- Chie? Martin mówi.Czy mogłabyś przyjść do reżyserki studia A? %7łe co trzepiesz na podwórku? Wykładzinę z drugiego piętra? Chie, wykładzina może poczekać.Nikt jej nie trzepał od początków ery Showa.Zresztą ona się składa głównie z dziur i jakją wytrzepiesz, to nic z niej.Słuchaj, potrzebuję cię tutaj.Twójgitarzysta cię potrzebuje.Przyszła.Ubrana jak japońska gospodyni, w prostą, fioletowo--granatową sukienkę i biały fartuszek.Tylko niebieskie rzęsyzdradzały poskramiane ostatnio zamiłowania loliciarskie.Wyjaśniłem.Wzięła Tomo za rękę i zaprowadziła do studia.Poszedł jak po-tulny cielaczek.Jak one to robią?Po kilku minutach z monitorów zabrzmiały pierwsze akordy.Dzięki bogom za stworzenie kobiety.Wróciła po chwili i usiadła na stołku Andrzeja.- Czy mogę jeszcze w czymś pomóc, Martin-san?- No, jakbyś mogła zostać.Przy tobie IQ podnosi się mu o ja-kieś trzydzieści punktów.- Tomo-chan nie jest głupi - powiedziała stanowczo.- Tylkospołecznie niedopasowany.- Społecznie niedopasowany? mruknąłem.- To tak, jak mywszyscy.- Proszę na niego nie krzyczeć - kontynuowała ze zmarszczo-nymi brwiami - to on wtedy zagra dobrze.A ja teraz muszę trzepaćchodnik.Jest bardzo długi.- Długi.Chie, to jakaś paranoja.Wszyscy o czymś zdają się wie-dzieć, poza mną.Rozumiem, że tajfun był i parę dachówek spadło, itrawnik zaśmiecony, ale na wszystkich bogów Azji, to jakieś zbio-rowe szaleństwo! Co was wszystkich opętało z tymi porządkami?- Martin-san nie wie? - Otworzyła szeroko zdumione oczęta.-Pani szefowa przyjeżdża!- Wezwałem tutaj szanownych panów, ponieważ główna salakonferencyjna jest chwilowo.errr.sprzątana.Chciałbym zacząćod podziękowania naszemu gospodarzowi za udostępnienie po-mieszczeń radiowych.- Pan Hayakawa ukłonił się w kierunkuJohna, który posłusznie zrobił minę pod tytułem Nie, nie, ależskąd, nie ma za co, od tego przecież jestem".Lizus.Hayakawa odchrząknął, poprawił idealnie symetryczny węzełkrawata i wskazał na cztery krzesła wokół starego, prostokątnegostołu rozgłośni.Ciekawe, kiedy ostatni raz było tu czterech gości naantenie.Na pewno nie za obecnego cesarza.John przyciągnął swój fotel DJ-a na kółkach wytłumionychtaśmą izolacyjną,Usiedliśmy.Sytuacja natychmiast się skomplikowała, bo gęstwina łamanychramion statywów mocno ograniczała wizję.Było ich sześć -starych, trójramiennych jak lampy architektów, które dają sięustawić pod każdym kątem w przestrzeni trójwymiarowej.A możei cztero.Odepchnąłem wiszący przed nosem mikrofon, otwierając widokna Johna, ale tracąc nos i lewe oko pana Hayakawy.Spróbowałemtrochę do przodu i do góry.Zardzewiała sprężyna jęknęłazłowieszczo.Hayakawa-san ukazał się w pełnej krasie, natomiastprzegub statywu zasłonił pana Ikedę, na którego właśnie chciałemmieć baczenie siedział niebezpiecznie blisko szklanki zpaluszkami w czekoladzie marki Pokka.Z prywatnych zapasów,niewątpliwie, bo w sklepiku na parterze zabrakło ich już w zeszłąśrodę.Spróbowałem się lekko pochylić i zajrzeć pod poziomymramieniem po prawej.- Czy mam powtórzyć? - zapytał pan Hayakawa.- Proszę odpowiedziałem skruszony.- Mówiłem, że chciałbym, abyśmy potraktowali to spotkaniejako nieoficjalne.Pan Tabashi - lekki ukłon w stronę Woznego -przygotował skromne.przekąski.- Na miarę naszych czasów - szepnął John, za co dostał krótkipiorunik wzrokowy od Hayakawy.Wykorzystałem to, żeby zwinąć sprzed nosa Ikedzie ostatniedwa paluszki w czekoladzie.Przerobił, drań, już dwie szklanki.-Jak panowie wiedzą kontynuował Hayakawa w piątek za-szczyci nas swoją wizytą pani Orito.W tym celu powołałem sztaboperacyjny, na którego czele stanie kolejny mikroukłon Taba-shi-san.Wszyscy się pochylili, przechylili albo wychylili, żeby międzyramionami statywów dojrzeć i docenić promieniejące dumą obliczepana Tabashiego.- Ze względu na wyjątkową sytuację, zaakceptowałem również w drodze wyjątku ofertę pomocy od naszych.klientów.Na kierownika pomocniczej brygady czyszcząco-remontowejwyznaczyłem pana Andrew Allena
[ Pobierz całość w formacie PDF ]