[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Amoże zresztą nie był zle zbudowany.Nie to było w nim najważniejsze.Lecz wielki smutek, który nie opuszczał go, nawet gdy się śmiał.Baraszkując z kelnerkami, robił to zawsze ukradkiem i jakby przepraszając,choć doprawdy nie było za co.Głos miał dość niski i wibrujący.Mógłpochodzić z Turenii.Z kieszonki w kamizelce zwisał srebrny łańcuszek zgrubym jak cebula zegarkiem na końcu; wyjmował go nieodmiennie, gdyzbliżała się godzina szósta.O szóstej piętnaście wstawał od stolika.Punktualnie.Pusty kufel, z odrobiną piany u brzegu, stał jeszcze chwilę namarmurowym blacie.Potem wchodził inny klient, odsuwał kufel, a wraz znim pamięć o człowieku w surducie.Zwiatła zaczynały grać na ukośnieszlifowanych krawędziach luster.Pozytywka, wyczerpawszy swoje zasoby,szeleściła jak zwijany papier, a potem znów odgrywała romancę.Mado pierwsza zaczęła go nazywać panem Piotrem, bo tak miał na imię jejwujek, i to już do niego przylgnęło.Trudno go było pytać, jak się nazywa,mogłoby to wyglądać na niedelikatność, prawda? A więc niech będzie panPiotr.Rozmowa z panem Piotrem miała w sobie coś melancholijnego i to właśniepodobało się pani Tavernier.Ona także nie miała w życiu tego, co powinnabyła mieć.Choć ostatecznie lepiej skończyć tak niż pod kościołem albo wszpitalu.Opowiadał jej o swojej młodości, ale jak się jej zdawało, nieprzeżył nic wielkiego ani w młodych latach, ani pózniej.Ale jeśli chodziłoo pózniejsze czasy, to znaczy po trzydziestce, stawał się powściągliwy.Takjak na temat wszystkiego, co działo się poza godziną i trzema kwadransamispędzanymi w Jaskółkach".Natomiast pani Tavernier opowiadała mu o całym swoim życiu.Przynajmniej z grubsza.Oczywiście, trochę zmyślała trzeba umiećprzedstawiać te rzeczy.Zresztą pan Piotr i tak poznał jej dzieje, opowiadałamu je przecież co dzień przez te parę lat.On ograniczał się raczej doogólników.Ale te ogólniki były dziwaczne, wypowiadał je inaczej niż inniludzie.Na przykład, gdy ktoś mówi: Bo ja lubię brunetki", albo: Najgorsza sprawa to dzieci, wywracają życie do góry nogami" to gada,aby gadać, trzepie językiem, niczym jakąś grzecznościową formułę.Dziwne było u człowieka w surducie, że każde słowo jakby przemocąwydzierało się z głębi jego istoty, niby echo ciężkiego doświadczenia albościśle określonego faktu.Toteż nie chodziło o to, że nie wypadawypytywać klientów: jego nie można było wypytywać z obawy, aby niedotknąć czegoś bardzo intymnego i bolesnego.Należało czekać, aż to samoprzyjdzie.Nawiązywał do jakiegokolwiek zdania swojej rozmówczyni.Nigdy nie było tego wiele.Potem pani Tavernier odtwarzała sobie jegosłowa.Ale w jej pamięci, pozbawione akcentu, z jakim on je wypowiadał,były to rzeczy bardzo zwyczajne, jak na przykład sny.A tymczasem paniTavernier wolałaby dokładniej poznać pana Piotra.Chętniepoczęstowałaby go małym koniakiem.Ale nie śmiała. Jaskółki" miały innych jeszcze stałych bywalców.Niektórzy byli równieżeleganckimi panami.W pewnym wieku.Ale nie było to to samo.Ichsłabość miała swoje uzasadnienie.Przychodzili, bo.rozumiecie.Wwypadku pana Piotra nie o to chodziło.I poza tym ten jego wytwornysmutek.Panią Tavernier długo korciło pewne pytanie.Krążyła wokółniego.Formułowała je sobie codziennie około trzeciej czterdzieści pięć,czwartej.Było to jednak bardzo trudne do wypowiedzenia, nie mogła się nato zdobyć. Panie Piotrze, a jak się to zaczęło?" Lub: Czemuzawdzięczamy, że się pan tak do nas przyzwyczaił?" Albo: Zanim się pantu zjawił, panie Piotrze.chodził pan chyba do jakiejś innej budy?" Dobrzewiedziała, że nie, powiedział jej to, ale słowa te odkręciły kurek inaprowadziły na to, co żenowało w nim panią Tavernier.Czyż na początkunie myślała, że przychodzi dla niej? Po dwu, trzech latach nie było w tymjuż ani za grosz prawdopodobieństwa.Z panem Piotrem tylko cierpliwością można było coś zdziałać.Pewnegodnia sam poruszył tę sprawę.O czym to mówili? Mniejsza o to! Wie pani, pani Tavernier rzekł sam czasem dziwię się, że tak sięprzyzwyczaiłem tu przychodzić! Dziwię się, dosłownie.Niech pani nieuważa tego za hipokryzję.To nie ma z hipokryzją nic wspólnego.Aledziwię się, proszę mi wierzyć, dziwię się, bo ja znałem siebie dawnego.Niech pani zauważy, że na pozór moja codzienna bytność tutaj nie ma wsobie nic tak znowu dziwnego.A tymczasem właśnie, że tak.Jest w tymcoś bardzo dziwnego.Nie dla pani oczywiście, ale dla mnie.Pani Tavernier miała ochotę zauważyć, że owszem, ona również uważała toza dziwaczne.Ale nie odważyła się i w tym dniu na tym rozmowęzakończyli.Po pewnym czasie on, jak to często czynił, podjął temat w tymsamym miejscu, w jakim go przerwał. Zastanawiam się, co taki młody człowiek, jakim ja byłem, myślałby omnie, gdyby mnie tutaj spotkał.Pytanie idiotyczne, droga pani Tavernier,ale nie daje mi spokoju.Tak, młodzi ludzie nie mogą zrozumieć pewnychspraw.Widzi pani, dopóki człowiek nie uczuje, że pęd, który niósł godotąd, nie poniesie go dalej.choćby się nawet nie miało na myśli nickonkretnego. Zadumał się, potem podniósł w górę środkowy palec, naktórego paznokciu było duże i głębokie wklęśnięcie, i rzekł z pewnąemfazą: Grande mortalis aevi spatium!(spora część ludzkiego życia).Dopiero w kilka miesięcy powiedział na ten temat coś wyrazniejszego.ixJuliusz Tavernier przewiesił marynarkę przez małe krzesełko w styluLudwika XV i rozpiął kamizelkę.Deszcz mocno trzepał o drewnianeokiennice.Gazowy kominek zle działał, krztusił się jak gruzlik. To dlatego, że do rur dostała się woda zauważyła pani Tavernier,która zdjęła spódnicę i brzoskwiniową halkę i siedząc na żółtym pufie, wrozsznurowanym gorsecie, rozpinała wysokie buciki.Sypialnia właścicieli zakładu, obita tapetą w różane wianuszki, różniła sięod innych pokoi w Jaskółkach" jedynie tym, że zagracona byłabibelotami, a meble dobrane były dość dziwacznie.W głębi stałzdekompletowany złocony garnitur salonowy, pomieszany z kompletem zczarnego drzewa i wyściełanymi krzesłami w kolorze souoi, które służyłypani Tavernier już przed dwudziestu pięciu laty, gdy nazywała się Dorad'Annecy; stojący na kominku zegar wieńczyła brązowa figura czytającejkobiety, bardzo skromnie wydekoltowanej i mającej po bokach dwaświeczniki trzymane przez dwóch spiżowych paziów, z których każdy miałna ramieniu sokoła.Juliusz Tavernier trzema palcami przygładził swoje czarne wąsy, którekontrastowały z jego siwymi włosami.Był krzepkim jeszcze mężczyzną inie trzymałby się tej starej rajfurki, gdyby to nie ona była wyłącznąwłaścicielką koncesji.Ona, szelma, dobrze o tym wiedziała i, sznurującwąskie usta, patrzyła na niego jak na swoją własność.Westchnął i zdjął zmałżeńskiego łoża pluszową kapę.Dora nie była już ponętna: te piersi doszczętnie wysuszone, ale wciążjeszcze duże i spłaszczone, dziwaczny brzuch, nie mówiąc już opośladkach! Stara szkapa, co tu gadać! Ma się rozumieć, że Tavernier nieodmawiał sobie gonienia za spódnicami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]