[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znał dobrze ów moment, gdy rozróżnienia iprzeciwstawienia zbliżają się, wzajemnie zachodzą na siebie, przecinają się, jak równoległe,przedłużone w nieskończoność.Skinął na chudego, wysokiego kelnera, który nie spuszczał zeń oczu, zapłacił, ukłonił sięsiwej, bardzo dystyngowanej kasjerce, pani Tawnickiej, i wyszedł z cukierni.Pierwszą osobąznajomą, jaką zobaczył na ulicy, była Justyna Bogutówna.Szła od strony placu i niosła na zgiętym łokciu koszyk pełen prowiantów.Jasne główki sałatystanowiły tło dla osełki masła, owiniętej w ciemnozielony liść chrzanu.Stanęła w miejscu,zastępując mu drogę.- O rety, Zenon! - zawołała jak chłopka, patrząc na niego okrągłymi oczami.- Skąd się tu wzięłaś? - spytał niezbyt radośnie.Był tak zaskoczony tym spotkaniem, żezupełnie nie wiedział, co trzeba zrobić.- Mama mi umarła - powiedziała Justyna i nagle się rozpłakała - Mama nie żyje.- Co ty mówisz - współczuł jej z roztargnieniem i niepewnie pogłaskał ją po ramieniu.- Jakdawno? Nic nie wiedziałem.To już nie jesteś w Boleborzy?Szli obok siebie w górę ulicy Emerytalnej i Justyna opowiadała prędko, jak to się stało.Ponieważ niosła koszyk i nie przestawała płakać, parę osób obejrzało się za tą niezwykłą parą.- Poczekaj, dziecko - przerwał Zenon i zatrzymał się zaniepokojony - tutaj przecież niemożemy rozmawiać.Stanęła i czekała bezradnie, co jej powie.- Zaraz - rozważał.- Słuchaj, wejdzmy na chwilę do mnie, to mi wszystka opowiesz.Tunaprzeciwko, w Hotelu Polskim.- Kiedy nie mogę - odpowiedziała zmartwiona.- Muszę lecieć do domu, już pózno.- Jak to? Gdzie?- Muszę robić obiad.Mam teraz posadę, jestem w służbie.Siostra Józefa ze szpitala dała mimiejsce do jednej chorej pani.Niby to się śpieszyła, ale dalej stała opowiadając teraz o dobroci siostry Józefy.- Gdyby nie ona, to nie wiem, co by ze mną było.Zenon się niecierpliwił.- Przecież ci wszystko jedno, czy mówisz tu, czy w hotelu.Tutaj ludzie przechodzą.- No dobrze, ale tylko chyba na chwileczkę.- Naturalnie, jak będziesz chciała, to zaraz pójdziesz.Szedł z nią na górę po schodach i byłzawstydzony.Wyglądało,jakby w biały dzień prowadził sobie "dziewczynę".W numerze Justyna postawiła koszykprzy drzwiach na ziemi,spojrzała lękliwie w lustrzaną szafę i, ponieważ krzesło stało daleko,usiadła na brzegu łóżka.- No widzisz, teraz możemy swobodnie porozmawiać, nikt nam się tu nie kręci.- Gdyby umarła - mówiła Justyna - i gdyby tak przy niej zwyczajnie siedzieć w jakim swoimkącie, toby nie było tak smutno.Ale ją w tym szpitalu zabrali, zanim przyszłam.I zanimprzyszłam, już była nieżywa.Pózniej ją znowu wzięli i leżała tam między trupami samiut-ka,bez nikogo swojego.Wyjęła chusteczkę z torby, zatkała nią oczy i płakała głośnym dziecinnym płaczem.- Tylko ciszej, kochanie, troszeczkę ciszej - prosił Zenon z uwagi na sąsiadów.Usiadł przyniej na łóżku, głaskał ją po plecach i pocieszał- No, nie płacz, już nie płacz - mówił serdecznie.- Nie płacz, to trudno, tak nie można.Słowa nie pomogły.Więc objął ją przez ramiona i przytulił do siebie.Zdjął jej z głowybrzydką czapeczkę i pocałował we włosy a pózniej w czoło i w mokrą twarz.Wtedy się uspokoiła i znów zaczęła opowiadać, jak wyjeżdżafe z Boleborzy, jaka paniZiembiewiczowa była dobra, jak mamy żałowała, sama ją poszła pożegnać.Dała impieniądzy, ale to wszystko poszło na pogrzeb i Justyna została bez niczego.Miała pózniejnapisać o resztę, żeby jej pani Ziembiewiczowa przysłała, ale naprzód była u Jasi, teraz jest wsłużbie, znowuż we dnie i w nocy przy tej chorej pani - nie może się i nie może zebrać, żebynapisać.Nie ma ani czasu, ani papieru.Zenon odsunął się trochę i z głęboką przykrością spytał:- To w Boleborzy nie wypłacili ci wszystkiego? Justyna poważnie zaprzeczyła głową.- Nie, drugie tyle jeszcze zostało.Ale pani powiedziała, że zaraz odeśle, żeby jej tylko zmiasta napisać adres, gdzie ma odesłać.- Poczekaj - powiedział prędko myśląc - jutro nie, lepiej pojutrze, żebyś tu przyszła o tejsamej porze, to będę ci mógł oddać te pieniądze.Będziesz w mieście?Justyna powiedziała, że może przyjść w poniedziałek, jak będzie tędy znowu wracała z targu.Targ jest zawsze w czwartek i w poniedziałek, a w takie dnie to się co bądz kupuje w sklepiku.- No więc w poniedziałek pamiętaj, o tej samej porze tu do mnie wstąpisz i ja to załatwię.Niema sensu, żebyś czekała i miała tu kłopoty, kiedy ci się pieniądze należą.Dziś mogę ci daćtylko trochę- Teraz to nie pilne - powiedziała - bo teraz mam i gdzie spać, i co jeść.Tylko z początku byłomi ciężko, teraz nie.Uśmiechnęła się i z wdzięcznością na niego popatrzyła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]