[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uważano go zresztą za umarłego i to zgęszczało ciemności, którymi się otoczył.W Paryżuwpadł mu w rękę dziennik opisujący ważniejsze wydarzenia w kraju.Przeczytawszywiadomość o swej śmierci, uczuł się bezpieczny, prawie spokojny, jakby rzeczywiście umarł.Wieczorem tego dnia, w którym wydobył Kozetę ze szponów Thnardierów, Jan Valjeanpowracał do Paryża.Wracał wraz z dzieckiem, o zmroku, przez rogatkę Monceaux.Tu wsiadłdo kabrioletu, którym dojechał na esplanadę Obserwatorium.Wysiadł, zapłacił woznicy,wziął Kozetę za rękę i oboje, ciemną nocą, poszli przez samotne ulice ku bulwarowi Hpital.Dzień ten był dla Kozety niezwykły i pełen wzruszeń; jedli pod płotami chleb i ser,kupione w samotnych szynkach, często wsiadali na wozy, wysiadając, gdy dojeżdżali do wsi;szli pieszo większą część drogi, ale dziewczynka się nie skarżyła.Była jednak znużona i JanValjean spostrzegł to, bo idąc coraz mocniej ciągnęła jego rękę.Wziął ją na plecy; Kozeta,nie puszczając Katarzyny, oparła głowę na ramieniu Jana Valjean i zasnęła.196 Rozdział czwartyRUDERA GORBEAUGniazdo sowy i sikorkiPrzed czterdziestu laty samotny przechodzień, który by odważył się zapuścić w pusteokolice Salptrire, idąc bulwarem aż do rogatek Włoskich, zaszedłby w miejsce, gdzie, rzecmożna, niknął Paryż.Nie było to pustkowie, bo spotykało się przechodniów, nie wieś, bobyły kamienice, nie miasto, bo ulice zarastały trawą i zorane były koleinami jak gościńce, niemiasteczko wreszcie, bo domy były zbyt wysokie.Cóż to więc było? Było to miejscemieszkalne, w którym nikt nie mieszkał, pustynia, na której żyli ludzie; był to bulwarwielkiego miasta, ulica Paryża, dziksza w nocy niż las, posępniejsza we dnie niż cmentarz.Była to stara dzielnica Targów Końskich.Gdyby ów przechodzień zapuścił się dalej, za walące się cztery mury Targów Końskich,gdyby miał odwagę przejść przez ulicę Małego Bankiera pozostawiając na prawo ogródekotoczony wysokimi murami, dalej plac, na którym stały kopce zmielonej kory dębowej,podobne do domków jakichś olbrzymich bobrów, dalej podwórko zawalone materiałemciesielskim, stosami pieńków, trocin i wiórów, na których szczycie szczekało ogromnepsisko, potem mur, długi i rozwalony, z czarną żałobną bramą porosłą mchem, który okrywałsię kwiatami na wiosnę, a dalej jeszcze szkaradny budynek w gruzach, na których widniałnapis wielkimi literami: NIE NALEPIA  śmiały ten przechodzień stanąłby na rogu ulicyVignes-Saint-Marcel, w miejscu mało znanym geografii.Tu, przy fabryce, pomiędzy dwomamurami ogrodu, stała w owym czasie rudera, która na pierwszy rzut oka zdawała się mała jakchata, a w istocie była wielka jak katedra.Od ulicy widziano tylko jedną jej ścianę,szczytową, i dlatego wydawała się tak niewielka.Cały prawie dom był ukryty.Widać byłotylko drzwi i jedno okno.Schody prowadziły do wnętrza, które było bardzo obszerne i podobne do wozowniprzerobionej na dom mieszkalny.Budynek ten miał za przewód pokarmowy długi korytarz, zktórego na prawo i na lewo wchodziło się do izb różnego rozmiaru, jako tako nadających siędo zamieszkania, ale przypominających raczej szopy niż mieszkania.Okienka ich wychodziłyna rozciągające się wokoło nie zabudowane place.Wszystkie izby były ciemne, przykre,melancholijne, grobowe; wiało w nich albo zimnym przeciągiem, albo mroznym wiatrem,wedle tego, czy szczeliny były w drzwiach, czy w dachu.Ciekawą i malowniczą osobliwościątego rodzaju mieszkań jest wielkość gnieżdżących się w nich pająków.Listonosze nazywali tę ruderę numerem 50/52, a w swej dzielnicy znana była jako domGorbeau.Przed tą właśnie ruderą Gorbeau zatrzymał się Jan Valjean.Niby dziki ptak, obrał tosamotne miejsce na swe gniazdo.197 Poszukał w kamizelce, wyjął coś w rodzaju wytrycha, otworzył drzwi, wszedł, potemzamknął je starannie i zaczął się wspinać na schody, niosąc Kozetę.Wszedł na górę, wyjął z kieszeni drugi klucz i otworzył drugie drzwi.Pokój, do któregowszedł, natychmiast zamykając drzwi za sobą, był rodzajem obszernego poddasza; stało tamkilka krzeseł, stół, a na ziemi leżał materac.Piec, w którym węgiel żarzył się czerwono,znajdował się w rogu.Latarnia z bulwaru oświetlała słabo to ubogie wnętrze.W głębi byłalkierzyk z tapczanikiem.Jan Valjean zaniósł tam dziecko i położył nie budząc.Skrzesał ogień i zapalił świecę  wszystko było zawczasu przygotowane na stole i tak jakpoprzedniego dnia, począł wpatrywać się w Kozetę wzrokiem pełnym zachwytu i rozczulenia,dochodzącego prawie do obłąkania.Dziewczynka ze spokojną ufnością, jaka właściwa jestnajwyższej sile lub najwyższej słabości, zasnęła nie wiedząc nawet, kto jest przy niej, i spałaciągle, nie wiedząc, gdzie się znajduje.Jan Valjean pochylił się i pocałował rękę dziecka.Dziewięć miesięcy temu całował rękę jej matki, która także zasnęła.To samo uczucie bolesne, religijne, przejmujące, przepełniało jego serce.Ukląkł przy łóżku Kozety.Był już dzień biały, a dziecko wciąż spało.Blady promień grudniowego słońca przedarł sięprzez okno poddasza i rozrzucił u pułapu długie snopy światła i cienia.Nagle ogromny wóz.Ciężko naładowany węglem, jadąc bulwarem, wstrząsnął ruderą jak huk piorunu, że zadrżałaod góry do dołu. Jestem, proszę pani!  zawołała Kozeta, zrywając się z łóżka. Już, już!Zeskoczyła na podłogę, z oczyma na wpół zamkniętymi pod ciężarem snu, i wyciągnęłarękę ku ścianie. O mój Boże, gdzie moja miotła?  zapytała.Wreszcie całkiem otworzyła oczy i ujrzała uśmiechniętą twarz Jana Valjean. Ach, tak! Prawda!  rzekło dziecko. Dzień dobry panu.Dzieci od razu i po prostu przyjmują radość i szczęście, bo z natury są same szczęściem iradością.Kozeta zobaczyła Katarzynę w nogach swego łóżka, wzięła ją i bawiąc się zadawałatysiące pytań Janowi Valjean: Gdzie jest? Czy Paryż jest bardzo wielki? Czy pani Thnardierjest daleko? Czy nie wróci itd., itd.Nagle zawołała: Jak tu ładnie!Izba była szkaradna, ale dziecko czuło się w niej wolne. Czy mam zamieść?  zapytała w końcu. Baw się  rzekł Jan Valjean.Tak przeszedł cały dzień [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl