[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szła.I tylko zawiniątko swoje coraz mocniej do piersi tuliła i coraz częściej do niegozaglądała.A z zawiniątka tego taki cichy i słaby taki wydobywał się niemowlęcia jęk i aż dogłębi duszę matki przenikał i w najskrytsze matczynego serca tajnie się wciskał izdawał się woład i skomled o ulgę, o uśmierzenie tego ogromnego bólu, coszarpał tą maleoką dzieciny istotką.Ale zbolała matka na wszystkie dziecięciawołania i westchnienia wszystkie była bezsilna, była bezradna.Więc tylko na ukojenie bolesnego dzieciny jęku przywarła wargami swymi doniemowlęcych usteczek i taki długo i gorący złożyła pocałunek i szlochając,szeptała: Cicho! Cicho! Cicho! Dziecino ty moja! Już niedaleko do tronu Maryi, Niepokalanej Matki! Już połowa tylko drogi!I rzeczywiście było już niedaleko!Droga pięła się nieco w górę i wnet weszła w lasek sosnowy.Jasną zieleogałązek pokrywały strzępy śniegu.Z ciemnej głębi lasu, gdzie niewyrazniemajaczyły w mroku długie, proste, drzew kolumnady, spływał w duszę idącejkobiety jakiś dziwny i tajemniczy urok, i jakieś dziwne i tajemnicze wlewało sięw jej serce uczucie.Wpatrywała się więc w gąszcz pełną cieni i cichych szmerów, gdzie wykrotydrzewne i pnie przybierały jakieś fantastyczne, nieokreślone kształty i zdawałysię poruszad lekko.Gdy kobieta weszła w tę ciemną lasku gąszczę, dziecię jakoś niespokojnieporuszad się zaczęło i jakimś dziwnym zakwiliło głosem kwiliło chwilę corazsłabiej i słabiej po chwili ucichło, jakby w głęboki zapadło sen!170Ucichło.I było ciche, spokojne.Ale ta cichośd i spokój ten dziecięcia zaniepokoił znękane matczyne serce.Zadrżała.Przeczuła nieszczęścia cios.Odchyla zawiniątko.patrzy.patrzy.i blednie.Twarzyczka sina.przy piersiach był tylko już trup dzieciny!.Ale ona szła dalej.Szła.Z oczu tylko duże łzy sznurem się puściły i na puszystym zasłaną śniegiem drogęcicho spadały i spadały.A z wysokich sklepieo niebieskich blade gwiazdy mrugając spoglądały naprzeczyste matczyne łzy!Bo noc była prześliczna, jasna, gwiezdzista.Zza gór i lasów wypłynął zwolna, jak ptak świetlany, i na szafirowy wtoczył sięnieboskłon majestatyczny miesiąc i srebrno-zielonym światłem całą zalał drogęi szeroki step.Przeciął białe zwełnione obłoki, co stanęły mu w drodze,prześwietlił je tęczową aureolą i płynął dalej nad cichymi pól obszarami iczarnymi lasów gąszczami i śpiącymi w dali siołami i wioskami.Oświetlił białedomki, aż wreszcie zawisł nieruchomo nad ogromnym, na górze położonym,dominikaoskim klasztorze, gdzie cudowna jaśnieje Maryja zawisł pogodny,uśmiechnięty, cudnie okrągły.I począł hojną dłonią rozrzucad swój uśmiechsrebrzysty, objął w świetlny uścisk i smukłą świątyni wierzycę i długi zabudowaoszereg i we wszystkie wcisnął się zagłębienia, aż wreszcie swym bladawym zalałświatłem i górę całą i świątynię wielką i klasztor ogromny.Jasna twarz miesiąca uśmiechała się coraz łaskawiej, coraz tajemniczej, jakby nadrwiny bólowi i jękom i łzom idącej drogą, z trupem u piersi, kobiety.A ona szła dalej.Mijała wioski, rozrzucone tu i ówdzie około drogi, niby ule, okolone wierzbami;mijała wiejskie kościółki nad wsiami górujące i swymi drobnymi ku górzestrzelające wieżyczkami; mijała cmentarze, gdzie wśród ciszy i martwoty wwieczystym pogrążone śnie, w mogiłach śniegiem przyprószonych tyle,podobnych do jej, spoczywało niemowląt; mijała stare drogowskazy, z rękamirozciągniętymi w cztery świata strony; mijała krzyże pochylone i zmurszałe,obwieszone znakami Męki Paoskiej, albo małymi oszklonymi pudełeczkami,gdzie stały wyrzezbione z drzewa figurki Zwiętych i Apostołów.171Zbolała niewiasta mijała to wszystko i z trupem dzieciny u piersi i nadzieją wsercu szła dalej, szła aż do miejsca cudownego.I doszła nareszcie.O świcie stanęła w progach ogromnej świątyni.Poszła wprost przed ołtarz, przed cudowny obraz, gdzie właśnie Msza święta sięodprawiała, poszła i "złożyła skarby swoje przed ołtarzem Maryi i wciążpatrzyła to na obraz Niepokalanej, to na śmiertelne dziecinne szczątki! Lecz cóżto, czy to od Cudownej łuna uderzyła, czy moc świateł zapalono w kościele?Patrzy.na bladej twarzyczce znak życia, różowy wykwita rumieniec! O nie łunato, nie światło, w trupa wstępuje życie na dowód, że Maryja nie zawodzizłożonych w Niej nadziei" na dowód, że Maryja nikomu słodkich nie odmówipociech, na dowód, że Maryja to potężna z więzów śmierci Oswobodzicielka.Maryja przywraca życie zmarłemu dzieckuPrzyszła zima.Tęga, grozna, luta, ostra, jaką tylko na Wołyniu widzied można, zima.Zerwał się naprzód mrozny z północy wiatr i wyjąc i jęcząc hulad począł porozmokłych, martwych polach.Skrzepła od jego zimnych pocałunków ziemia, kałuże błotne, bajury jesienne,trzęsawiska brudne, rozlewiska wód na łąkach szklistą pokryły się lodusukienką.Z czarnych, skłębionych, jakby w bezruchu stężałych ogromnych chmur sypadsię począł gęstymi płatami śnieg, raz po raz, z cichym, sypkim szelestem,łagodnie i lekko spadając na ziemię i gruby jej tworząc płaszcz.Od razu zrobiło się na świecie jasno i czysto.Szare, ogromne, wypłowiałe łany pól sine, puste, szerokie łąki drzewaodarte z kory drogi i ścieżyny wszystkie okryły się i znikły pod białąprzeczystego śniegu powłoką.Ziemia cała wyglądała jak kraina białej baśni, cicha, i zamarła, na której zginąłwszelki ludzkiego istnienia ślad.Wołyo i Podole całe stały się jako jeden ogromny, pusty, martwy, bezbrzeżny,białym, śnieżystym całunem okryty step.I wszędzie już było biało.A z wysokich, niebieskich obłoków wciąż sypał.i sypał.i sypał.milczący,biały, przeczysty śnieg.Wśród takiej to ostrej zimy był dzieo.Mrozny, grudniowy, zimowy, pogodnydzieo.172Słooce, zimne lecz jaskrawe zalewało świat cały oślepiających blasków topielą.Roziskrzył się milionami brylantów śnieg, niby zmarzłymi łzami.zalśniłysnopami iskier drzewa.rozkwitły na szybach białe kwiaty mrozu.W czystym, kryształowym powietrzu ulatywały drobiny śniegu, zamarznięte,podobne szklanym blaskom.Mróz ze słoocem stanął do walki.Walki zaciekłej.Lecz próżne były wysiłki słooca!Zanim na kooczynach lodów, wiszących pod dachami chat, zdołała zalśnidchodby jedna wilgoci kropla, zanim miała czas oderwad się i upaśd łzą na śnieg,już chwytał ją w swe szpony zwarty, tęgi, drapieżny mróz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]