[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie był to las z okresu karbońskiego, a w każdym razie nie taki, jaki widziałem kiedyś,odtworzony przez naukowców.Był to czarodziejski las ze świata baśni.Biły zeń wonieuderzające do głowy.I pomimo tej całej obcości nie wyczuwało się w nim nic złowieszczego,odpychającego.Samo piękno! To las bogów stwierdził Jim. Wszystko może żyć w takim miejscu.Wszystko, copiękne.Ach, Tsantawu, mój bracie, żeby to była prawda! Ale odpowiedziałem tylko: Cholernie trudno będzie się przez to przebić. Myślałem o tym odparł. Może najlepiej iść pod samym urwiskiem.Szybciejdostaniemy się na drugą stronę, jeśli nawet nadłożymy drogi.Wolisz w prawo czy w lewo?Rzuciliśmy monetę.Wyszło, że w prawo.Zobaczyłem nie opodal tobół i podszedłem, by gozabrać.Mech uginał się pode mną jak gigantyczny materac.Zastanawiałem się nad jegopochodzeniem.Prawdopodobnie kilka z tych ogromnych drzew zostało podciętych przezoberwaną skałę i mech żywił się ich próchnem.Zarzuciłem tobół na ramiona i ruszyliśmyw stronę ściany skalnej, brodząc po pas w gąbczastym poroście.Szliśmy u podnóża skały około mili.Czasem las napierał na nas tak mocno, że brnęliśmyz trudem, przyciskając się do ściany.I nagle coś zaczęło się zmieniać.Olbrzymie drzewa zostałyza nami.Wkroczyliśmy w las potężnych paproci.Oprócz rozbuchanej roślinności jedyny śladżycia stanowiły pszczoły i błyszczące ważki.Po przejściu przez paprocie znalezliśmy się naosobliwej małej polance, która wyglądała jak utworzona sztucznie.Ze wszystkich stron otaczałyją paprocie.Z jednego końca las tworzył rodzaj palisady, na drugim czerniała lita skała,połyskująca tu i ówdzie białymi kielichami kwiatów.Zwieszały się one z pnączy zakorzenionychprawdopodobnie w rozpadlinach.Na polance nie było ani drzew, ani paproci, ani w ogóle żadnych roślin poza dywanemjedwabistej trawy.Drobne błękitne kwiatuszki wieńczyły czubki poszczególnych zdzbeł.Odpodnóża góry wznosił się wysoko cienki welon pary, nawadniającej białe kielichy.Gorące zródło, pomyśleliśmy.Podeszliśmy bliżej, by mu się przyjrzeć,Wtem usłyszeliśmy jęk.jęk bólu i rozpaczy.Coś jakby lament nieszczęśliwego,torturowanego dziecka.A jednak nie był to odgłos całkowicie ludzki ani też zdecydowaniezwierzęcy.Wydobywał się z urwiska osłoniętego mgłą pary.Zatrzymaliśmy się na moment,nasłuchując.Jęczenie rozległo się znowu i nie milkło, poruszając w nas najgłębsze pokładylitości.Ruszyliśmy biegiem.Okrążyliśmy gęstą wodną kurtynę pod skałą i dotarliśmy do niej oddrugiego końca.Zobaczyliśmy długą, wąską sadzawkę, podobną do zamkniętego strumyka.Bulgotała w niejczarna woda.Właśnie z tworzących się na jej powierzchni baniek wydobywała się para.Odjednego do drugiego końca sadzawki, wzdłuż ściany skalnej, biegł występ szerokości jarda.Ponad nim w skale wykute były nisze, małe jak kołyski, rozmieszczone w regularnychodstępach.W dwóch takich niszach, na pół w środku, na pół na zewnątrz, leżało na plecach dwoje napierwszy rzut oka dzieci.Ich drobne rączki przymocowane były do podłoża klamrami z brązu.Z obu stron zupełnie nagich ciał spływały długie włosy.Teraz zauważyłem, że jednak nie były to dzieci, tylko osoby dorosłe: mały mężczyzna i małakobieta.Kobieta wykręcała głowę, nie odrywając wzroku od drugiego karzełka.To ona jęczała.Jej oczy utkwione w towarzyszu nie widziały nas.On zaś leżał sztywno, z zamkniętymipowiekami.Na piersi, w okolicy serca ziała ciemna, jakby wyżarta przez kwas rana.Nagle na skale, tuż za nim, coś się poruszyło.Był tam jeden z tych białych, kielichowatychkwiatów.Czyżby to on? Zwieszał się dość nisko nad klatką piersiową małego człowieczka.Zeszkarłatnych pręcików sączyła się kropla czegoś, co wziąłem za nektar.Rzeczywiście, to poruszenie się kwiatu przyciągnęło mój wzrok.Czerwonawe pnączezadrżało.Powolnym ruchem wijącej się glisty przesunęło się po skale odrobinę w dół.Kielichkwiatu drgnął jak rozwarte usta, które próbują strząsnąć niepotrzebną kroplę.Zwisał tuż nadczarną plamą na piersi karzełka.Popędziłem tam wąską ścieżką.Chwyciłem pnącze i oderwałem je od ściany.Owinęło misię wokół ręki.Korzenie przywarły do moich palców, kwiat podniósł się jak głowa wężaszykującego się do ataku.Płatki miały gruby, mięsisty brzeg niczym rozwarte białe wargi.Kropla nektaru spadła mi na dłoń.Poczułem dotkliwy ból przesuwający się wzdłuż rękiw kierunku ramienia.Wrzuciłem paskudztwo do sadzawki.Tuż nad malutką kobietą zwieszało się inne pełzające pnącze.Oberwałem je tak jak tamto.Ono też usiłowało mnie zaatakować koroną kwiatu, lecz albo mnie nie trafiło, albo po prostu niemiało już nektaru.Wyrzuciłem je w ślad za poprzednim.Pochyliłem się nad małym mężczyzną.Przyglądał mi się skośnymi oczmi, żółtymi jak jegoskóra.Zdawało mi się, że nie miały zrenic, zresztą w ogóle nie wyglądały na całkowicie ludzkie.Wyzierał z nich ból i gorzka nienawiść.Mężczyzna przesunął wzrok na moje włosy i zdumienie wzięło górę nad nienawiścią.Piekący ból ręki stawał się nie do zniesienia.Dlatego rozumiałem cierpienia karzełka.Zerwałem klamry, podniosłem go i przekazałem Jimowi.Nie ważył więcej niż dziecko.Następnie uwolniłem kobietę.W jej oczach nie było nienawiści, tylko zaskoczenie i niewątpliwawdzięczność.Posadziłem ją obok mężczyzny.Obejrzałem się na ścianę skalną.Wszystko się tam ruszało.Czerwonawe łodygi pnączyskręcały się i wiły, białe kwiaty falowały, to wznosząc, to znów opuszczając swe kielichy.W sumie widok był dość obrzydliwy.Mały człowieczek leżał spokojnie, wodząc żółtymi oczami ode mnie do Jima.Kobietamówiła coś, wyrzucając z siebie rozwibrowane, ćwierkające sylaby.Wreszcie rzuciła się doucieczki.Przebiegła polankę i znikła w lesie.Jim patrzył za nią jak urzeczony.Usłyszałem jego szept: Yunwi Tsundsi ! Mali ludzie!A więc to prawda.Wszystko prawda!Z gąszczu paproci wybiegła mała kobieta.Trzymała ogromne naręcze grubych, mocnopożyłkowanych liści.Posłała mi szybkie, przepraszające spojrzenie.Pochyliła się nad swoimmężczyzną i ścisnęła garść liści nad jego piersią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]