[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedział te\, \e straci większość kontraktów, je\eli opóznienie przekroczysześćdziesiąt dni.Oznaczało to konieczność zwrotu dwóch du\ych zaliczek.Co za niesprawiedliwość, pomyślał.Jakim prawem ludzie, którzy nawet tu niemieszkają, wtrącają się w sprawy jego firmy?! Dlaczego mówią mu, co mo\e, a czegonie mo\e zrobić z ziemią, która stanowi jego własność?!To przeklęte Towarzystwo Historyczne i Ochrony Przyrody kosztowało go ju\ więcejczasu i pieniędzy, ni\ mógł sobie pozwolić.A jednak do tej pory starał sięprzestrzegać zasad, grał fair.Płacił prawnikom, przemawiał na zebraniach radymiejskiej, udzielał wywiadów.Robił wszystko, co nale\ało.Teraz nadszedł czas, abyto zmienić.Ani on sam, ani nikt inny nie miał pojęcia, czy Lana Campbell razem ze swoimimiłośnikami drzew nie zmontowała całej tej sprawy tylko po to, by zmusić go dosprzedania ziemi za ni\szą cenę, ze stratą.Wcale niewykluczone, \e ci naukowcy, cholerni hipisi, są w zmowie z tą całąCampbell i dlatego robią wielką aferę z kupki kości.Ludzie nie mogą \yć kośćmi, ludzie potrzebują domów i on im je wybuduje.Dolan wpadł na genialny pomysł w czasie, kiedy ten mądrala Graystone był u niego wbiurze i próbował się stawiać.Wielkie znaczenie dla nauki i historii, akurat.Ciekawe, co powiedzą dziennikarze, gdy otrzymają informację, \e te wyjątkowowa\ne kości nale\ą głównie do jeleni, świń i krów.Dolan zawsze trzymał w zamra\arce w gara\u spory zapas świe\ych gnatów dlapsów.Teraz z satysfakcją zerknął na torbę, którą przytaszczył tu z zaparkowanego półkilometra dalej samochodu.Poka\e temu Graystone'owi, kto będzie miał ostatniesłowo w tej sprawie.I oczywiście tej suce Dunbrook.Jak mógłby jej przebaczyć ten numer, który wycięła mu dwa dni temu! Wpadła nateren budowy jak piorun kulisty, sponiewierała go na oczach jego własnychpracowników, nasłała na niego szeryfa.W rezultacie musiał odpowiadać namnóstwo upokarzających pytań, on, główny filar lokalnej społeczności, zupełniejakby był jakimś durnym nastolatkiem, który zabawia się farbą w sprayu.Nie zamierzał jej tego darować, co to, to nie.Skoro postanowiła oskar\yć go owandalizm, to dobrze, w porządku, ju\ on dostarczy jej powodów.Skoro uznali, \emogą grać z nim nie fair, to niech tam, ju\ on poka\e im, kto jest mistrzem w tej grze.Ludzie143wyśmieją tych pieprzonych archeologów, będą ich tak wytykać palcami, \e uciekną zWoodsboro jak niepyszni, a on spokojnie wróci do przerwanej pracy.Ludzie chcą \yć teraz, teraz, a nie w przeszłości, powiedział sobie Dolan, ciągnąctorbę po ziemi.Muszą wychowywać dzieci, płacić rachunki, wieszać firanki ipracować w ogródku.A co najwa\niejsze, muszą mieć dom, miejsce, gdzie da sięwygodnie mieszkać.Dzisiaj, teraz.Wcale nie chcą myśleć o tym, jak sześć tysięcy lat temu \ył człowiek-małpa.Wszystkie te bajki to zwykłe bzdury, nic więcej.Tymczasem on zatrudnia ludzi, którzy liczą, \e dostaną uczciwe pieniądze za uczciwąpracę, ci ludzie zaś muszą wy\ywić swoje rodziny.Robię to dla naszej społeczności,pomyślał Dolan.Z gęstego mroku wyłonił się zarys stojącej na polu przyczepy.Jeden z tych głupkówprzebywał w środku, ale światła były pogaszone.Na pewno naćpał się donieprzytomności i teraz spał jak niemowlę.- I dobrze.- wymamrotał Dolan, oświetlając miniaturową latarką wzgórkirozkopanej ziemi.Nie zamierzał się zastanawiać, czy wykopane dziury czymś się ró\nią, zresztą, kto bysię tam w tym rozeznał.Musiał zrobić to, co zaplanował, bo bank siedział mu nakarku, dodatkowe załogi budowlańców, którym obiecał pracę, mogły lada chwilazacząć się dopytywać, kiedy mają zacząć, a jego własna \ona dzień i noc zamartwiałasię, \e za du\o zainwestował w osiedle w Antietam Creek.Cicho ruszył w kierunku jednego z wydzielonych kwadratów, raz po raz spoglądającprzez ramię na przyczepę i na linię drzew, spomiędzy których dobiegł go jakiś szmer,chocia\ mo\e było to tylko złudzenie.Krzyk sowy, która przeleciała tu\ nad jego głową, przestraszył go do tego stopnia, \eupuścił torbę, przekonany, \e serce wyskoczy mu z piersi.Dopiero po paru sekundachroześmiał się niepewnie.śeby takiego starego wyjadacza przeraziła zwykła sowa,wstyd.Znał przecie\ te lasy jak własną kieszeń, od dziecka chodził po nich o ka\dejporze dnia i nocy.Choć akurat tego lasu nie znał a\ tak dobrze, pomyślał, nerwowo zerkając na głębokiecienie nieruchomych drzew.Podobnie jak większość miejscowych, wolał trzymać sięz daleka od lasu otaczającego Oczko Simona.Naturalnie nie wierzył w duchy, ale wokolicy nie brakowało znacznie przyjemniejszych miejsc, zwłaszcza w nocy.W tymlesie po zapadnięciu zmroku człowiekowi mimo wszystko ciarki biegały po grzbiecie.Kiedy budowa osiedla zostanie zakończona, będzie tu zupełnie inaczej, powiedziałsobie, podnosząc torbę z ziemi i omiatając czujnym spojrzeniem linię drzew.Zrobi siętu144całkiem miło, gdy ludzie zaczną kosić trawniki przed domami, a dzieci będą się bawićna podwórkach.Wieczorami sąsiedzi będą urządzać wspólne kolacje przy grillu, zkuchni i salonów popłyną dzwięki włączonych telewizorów, jasne okna będą rzucaćprostokąty światła na trawę.Normalne \ycie, pomyślał i otarł pot znad górnej wargi.Wydawało mu się, \e cieniesię poruszają, nadciągają i gromadzą się dookoła niego.Wsunął do torby dr\ącą rękę i zacisnął palce na chłodnej, wilgotnej kości.Nie miałochoty wchodzić do tej dziury, która do złudzenia przypominała grób.Có\ to zaludzie, którzy pół \ycia spędzają w ziemi, wykopując z niej kości i inneokropieństwa?Nie, nie wejdzie do środka.Wezmie jedną z le\ących tu łopat i zakopie kości międzydziurami, oto, co zrobi.To równie dobry pomysł, mo\e nawet jeszcze lepszy.Znowu usłyszał jakieś dzwięki - pluśnięcie wody, szelest liści.Tym razem odwróciłsię gwałtownie, kierując wąski promień światła z oka latarki ku drzewom i wodzie, wktórej wiele lat temu, na długo przed przyjściem na świat Dolana, utopił się chłopiecimieniem Simon.- Kto tam? - zapytał cicho, dr\ącym głosem.Pasmo światła zakreśliło szalony zygzak.- To moja działka, nikt nie ma prawa wchodzić tu bez mojego pozwolenia.Mampistolet i nie zawaham się go u\yć.Dałby wiele, \eby w tej chwili mieć w ręku łopatę, nie tyle jako narzędzie, ile jakobroń.Rzucił się w kierunku przykrytego folią wzgórka, zaplątał się w jakiś sznur irunął na ziemię, boleśnie raniąc dłonie, na których się oparł.Latarka upadła gdzieśdalej.Zaklął głośno i dzwignął się na kolana.Nikogo tu nie ma, pomyślał.Oczywiście, \enikogo tu nie ma, dochodzi pierwsza w nocy, do cholery.Przestraszył się cienia jakostatni głupek.Lecz gdy cień padł tu\ obok niego, nie zdą\ył nawet krzyknąć.Poczuł uderzenie iostry ból, który przeniknął cały jego kark, od podstawy czaszki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]