[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brady starał się ukryć swoją skrajną frustrację.Spoglądał na kręcących się turystów,kioski i stanowiska w głębi terminalu.Jego oczy spoczęły zbyt długą chwilę na dwójcepolicjantów z patrolu lotniska, z których jeden śmiał się z czegoś, co powiedział drugi.- Oni ci nie pomogą - oznajmił Scaramuzzi beznamiętnie.Brady błyskawicznie przeniósł oczy na niego, czerwieniąc się z gniewu i zaciskającszczęki.- Chcesz mi powiedzieć, że całą policję i rząd masz w kieszeni? Mylisz się.Nikomusię to nie uda.Może nie wiesz, ale są ludzie, których nie da się kupić.Gdybyś miał takąwładzę, jak sugerujesz, nie martwiłbyś się dowodami, które na ciebie mamy.Nie byłoby ciętutaj.Scaramuzzi pozwolił Brady emu skończyć, po czym odparł:- Chodzi o to, że pani Wagner będzie już karmić rybki w Morzu Zródziemnym, zanimpolicja się zorientuje, że nie ma prawa przeszukiwać eksterytorialnej placówki, jaką jestwłoska ambasada.Moja ambasada.Masz sześć godzin.- Minął Brady ego wciąż trzymającręce w kieszeniach.- Czekaj - zawołał za nim Brady.Scaramuzzi obrócił się, uniósł brwi.- O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Brady.- Po co te morderstwa w Utah iKolorado? Dlaczego kazałeś nas zabić?Zaciśnięte wargi mężczyzny rozciągnęły się w uśmiechu.Wystarczyły dwa kroki i jużbył z powrotem obok.- Nie powinniście byli zabrnąć tak daleko - wyjaśnił.- Teraz jednak wasza rolawzrosła.Byliście pionkami, teraz jesteście wieżami.Moje gratulacje.- Ale dlaczego chcesz nas zabić? Co zrobiliśmy?Scaramuzzi przypatrywał się jego twarzy.- Zjawiliście się - odparł.- To wystarczyło.- Odwrócił się i swobodnym krokiemodszedł, zostawiając Brady ego z otwartymi ustami, wpatrzonego w jego plecy.Scaramuzzi skinął głową mijającym go ludziom, którzy rozpromienieni odwzajemnilipozdrowienie.Stanowił przyjemny widok, emanował zbyt rzadko spotykanym na tym świecieurokiem.Brady zdał sobie sprawę, że prawdziwe zło może kwitnąć tylko pod pozorami dobra.Agresywna maskarada.W szkole średniej pisał wypracowanie o pszczołachkleptopasożytniczych, które imitują wygląd i feromony innych pszczół.W ten sposób samicapasożyta dostaje się do gniazda żywiciela i składa tam jaja.Kiedy larwy się wyklują, atakują izabijają wszystkich mieszkańców gniazda.Brady poznał właśnie ludzkiego kleptopasożyta.Chciało mu się wymiotować.70.Brady gnał przez lotnisko Ben Guriona, a neseser DMZ i torba z aktami obijały się ojego biodra.Nową walizkę na kółkach z ubraniami zostawił tam, gdzie stała.Terazpriorytetem była szybkość i mobilność.Zauważył sylwetkę Scaramuzziego i zwolnił kroku.Musiał zachować dystans, żeby nie zostać dostrzeżonym.Zamierzał śledzić go dosamochodu, potem wziąć taksówkę i jechać za nim.Co, jeśli trzymał Alicię gdzieś pozaambasadą? Być może pojedzie tam sprawdzić, czy wszystko poszło zgodnie z planem.Może trzyma ją w samochodzie, pomyślał.Gdyby choć mignęła mu przed oczami -jak szamota się na tylnym siedzeniu albo leży nieprzytomna w bagażniku - Bradyzaalarmowałby policję lotniskową i narobił takiego rabanu, że sprowadziłby izraelską policję.Nie sądził, żeby Scaramuzzi zaryzykował zabójstwo Alicii na zatłoczonym parkingu wobecności Brady ego, który drze się w niebogłosy.Gdyby udało mu się ją uratować tu i teraz,zanim Scaramuzzi przewiezie ją na suwerenne terytorium ambasady, wycofaliby się,pojechaliby do domu i opracowali strategię.Trzeba przeżyć, żeby móc dalej walczyć, jakpowiedział Ambrosi.Podekscytowany tą myślą znów przyspieszył.Zanim się zorientował, był już dziesięćmetrów od śledzonego.Gdyby Scaramuzzi odwrócił teraz głowę, zobaczyłby go.Bradyprzystanął przy jakimś automacie z gazetami i udawał, że czyta pierwszą stronę przez szybę.Scaramuzzi nagle skręcił za róg i zniknął mu z oczu.Brady rzucił się za nim.Kiedy dotarł dozałomu, prawie biegł.Nagle zatrzymało go uderzenie jakichś wyprostowanych, sztywnychpalców.Trafiły go w klatkę piersiową i powaliły na ziemię.Wylądował na plecach.Jegopłuca gwałtownie wyrzuciły powietrze.Próbował złapać oddech.Nad nim stał mężczyzna około pięćdziesiątki.Zbity i muskularny.Miał przeszywającywzrok i łysą czaszkę.Pociągła twarz była poprzecinana napiętymi jak postronki mięśniami.Wycelował w Brady ego jeden ze swoich żelaznych palców.Linia pozbawionych warg ustwygięła się w dół.Ostrzeżenie było jasne.Mężczyzna oddalił się pewnym krokiem.Ruchyjego nóg były szybkie i precyzyjne, ramiona zwisały sztywno.Chód żołnierza.Brady emuprzypomniało się nazwisko zasłyszane poprzedniego wieczoru: Arjan Vos.Szef ochronyScaramuzziego.Bezwzględny, tak określił go Ambrosi.Podeszli jacyś ludzie, oferując pomoc.Zarzucony został troskliwymi pytaniami wjęzykach, których nie rozumiał.Znów na nogach Brady zlustrował korytarz w poszukiwaniuScaramuzziego albo Vosa, zakładając, że to był on.Zniknęli.Widział, że korytarz prowadzido hali, za którą panowała krzątanina taksówek, autobusów i prywatnych samochodów.Opuścił walizkę z DMZ i torbę na pokrytą wykładziną podłogę.Rozpiął górne guziki koszulii rozsunął jej poły.Trzy owalne siniaki tworzyły trójkąt powyżej mostka.Oczy miał zamknięte, najwyrazniej zamknęły się same
[ Pobierz całość w formacie PDF ]