[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spomiędzy warstwpiachu, popiołu i ziemi przeświecały żółcie i czerwienie oraz strzaskane szkło witrażowe,które utraciło wszelką formę i sens.Ale Pressia słyszała, że sztuka ma odzwierciedlać świat,co oznaczało, że te rozbite szyby nadal są dziełem sztuki.- Więc tylko tyle zostało z tego miasta - rzekł Bradwell, ogarniając wzrokiem widok wdole.Pressia odwróciła się i popatrzyła na rozciągający się przed nimi spłaszczonykrajobraz.Miasto ustąpiło miejsca lodowatym bagnom i moczarom.Bestie i ptakiprzemykały przez podmokłe zarośla.Olbrzymie połacie gruzu otaczały widmoweresztki zwalonego obelisku, z którego pozostał jedynie niski ułomek i szereg popękanychkamiennych płyt - być może marmurowych, lecz obecnie poczerniałych.- Pomnik Waszyngtona - powiedział Bradwell.- Zwany Ołówkiem.- A gdzie Biały Dom? - spytała go Pressia.- Byłby tam - rzekł, wskazując na północ od obelisku.- Ale zniknął.- A te muzea? - odezwał się El Capitan.Helmud gapił się podekscytowany nad jegoramieniem.- Obiecałeś mi wycieczkę edukacyjną.- Są tam.Archiwa Narodowe, National Gallery, Muzeum Historii Amerykańskiej,Muzeum Przyrodnicze, Muzeum Sprawiedliwej Czerwonej Fali.Widzisz wszystkie testrzaskane kamienie w linii prostej na wschód od obelisku? - powiedział Bradwell, wskazującsterty kamiennego gruzu.- Deklaracja Niepodległości być może nadal istnieje.W raziekatastrofy miała natychmiast wpaść do podziemnej krypty.Mogła przetrwać bezpośrednieuderzenie eksplozji.- Spójrzcie tam - rzekł El Capitan i wskazał ręką trochę bardziej na wschód.- Czy nietego szukamy?Na horyzoncie widniał Kapitol Stanów Zjednoczonych, przypominający delikatnąbańkę mydlaną.Owszem, ucierpiał, ale nadal stał na niewielkim wzgórzu wznoszącym sięnad moczarami.Rozłupana kopuła z jasnych kamieni, teraz poszarzałych.Większość dachuzniknęła, a to, co z niego zostało, było popękane i poryte szczelinami.Brakowało fragmentówścian, toteż z tej odległości budowla wydawała się przestronna i niemal ażurowa.Pressiiprzywiodła na myśl mole wygryzające dziurki w wełnie.Przez te otwory w ścianach spostrzegła, że kopuła wcale nie jest pusta.W środku cośmetalicznie połyskiwało.Sterowiec - jego wielki kadłub.Czy to możliwe, że on naprawdętam jest?- Spójrz, Helmud - szepnął El Capitan do brata.- Oto on.Pressia żałowała, że jej dziadek nie może tego zobaczyć.Wiele razy opowiadał jej otym, jak dzień po Wybuchu powietrzny statek szybował przez chmury i z warkotem wzbił sięw niebo - i o spadających z trzepotem skrawkach papieru, a na każdym było wydrukowanePrzesłanie.Ludzie sądzili, że ono niesie im nadzieję.Kopuła, ich bracia i siostry, którzyprzyglądają się im życzliwie, a pewnego dnia znowu przyłączą się do nich w pokoju.A teraz, chociaż gmach Kapitolu był piękny i krył w sobie obietnicę - ów sterowiec -to wydał się Pressii zdradą, czymś głęboko i nienawistnie złym.Nie otaczało go nawetogrodzenie z siatki, jak tamto wesołe miasteczko Szalony John-Johns.Stał tam sobie tak poprostu, niechroniony - dowód arogancji Ellery ego Willuksa.Willux nie wierzył, byjakikolwiek nieszczęśnik zdołał dotrzeć żywy aż tak daleko - a nawet gdyby komuś się udało,nie sądził, że odważy się ukraść sterowiec.Pressia ujęła Bradwella za rękę, mimo iż El Capitan stał blisko, po jego drugiejstronie.Ich palce się splotły, jakby robili to już milion razy, jakby stanowiło to ich rytuał.- Był tu przez cały czas - mruknął Bradwell.- Cholera - zaklął El Capitan.- Willux nie zbudował tego sterowca własnymi przeklętymi rękami - rzekł Bradwell.-Zrobili to ludzie, których potem uznał za zbędnych i zostawił na śmierć.- Ludzie tacy jak my - dodał El Capitan.- Ten sterowiec jest nasz - powiedziała Pressia.Zcisnęła dłoń Bradwella, a onodwzajemnił jej uścisk.- Należy do nas.- Tak, do diabła - przyświadczył El Capitan.- Tak, do diabła - poparł brata Helmud.- A więc wezmy to, co nasze - rzekł Bradwell.Wrócili szybko do doliny potoku i po półgodzinie marszu przez moczary mieliprzemoczone buty.Kilka razy musieli brnąć przez trzęsawiska.Lodowata woda sięgałaPressii do ud i dziewczyna czuła w stopach przenikliwy ból z zimna.- Dawniej nazywano ten rejon Foggy Bottom, czyli Mgliste Dno - oznajmił Bradwell.- To gdzieś tutaj.- Trafna nazwa, gdyż powietrze istotnie było zamglone.- Trzymajmy sięwyżej położonego terenu.To oznaczałoby konieczność wdrapywania się na sterty gruzu piętrzące się dookoła.El Capitan, obarczony ciężarem brata, już teraz wyglądał na wyczerpanego.- Myślisz? - rzucił.- Nie podoba mi się ta mętna woda.Coś się w niej może czaić - rzekła Pressia.Jej głos zdecydował.Wspięli się na rumowisko, lecz tam też mogło się kryćniebezpieczeństwo, gdyż niewykluczone, że w tej okolicy również przetrwały Pyły i Bestie.Skręcili na wschód, w kierunku Kapitolu.Zaczął mżyć drobny deszczyk.Pressia pochyliła się i skuliła.Na włosach Bradwellaosiadły krople wody.Strząsnął je gwałtownie.Wkrótce natrafili na zagajniki młodychdrzewek.Teren znowu stał się podmokły.Pressia pierwsza usłyszała warknięcie.Zatrzymała się i przykucnęła.- Co to? - wyszeptał El Capitan.Powietrze rozdarł ryk tak głośny i głęboki, jakiego Pressia nie słyszała nigdy w życiu.- Nie wiem, ale musi być wielkie.- Cap - odezwał się Bradwell - właśnie przyszło mi do głowy coś w związku z tąwycieczką edukacyjną.- Co takiego? - spytał El Capitan.- Narodowy Ogród Zoologiczny.Coś prześlizgnęło się nad butem Pressii.Zobaczyła wielki, tępo zakończony sękaty łebpodobny do głowy jaszczurki, z wbitymi weń odłamkami matowego szkła lub możepleksiglasu.Dziewczyna zamarła.Ta Bestia, mająca przypuszczalnie jakiś metr długości,nadpływała, chlaszcząc wodę ogonem.Pressia wiedziała, co trzymano niegdyś w klatkachogrodów zoologicznych - egzotyczne zwierzęta, piękne, ale dzikie i grozne.- Niedobrze - powiedziała.Bestia ponownie ryknęła, a potem wydała szereg ostrych, przenikliwych szczeknięć.Usłyszawszy to, małe oślizgłe Bestie zaczęły odpływać w panice.Niektóre z nich miaływielkie uszy i pyski podobne do gryzoni.Inne, o skórze gumowatej jak u węża, przypominałykształtem wydry.Niewielkie lśniące ptaki o bystrych oczkach zerwały się do lotu i wpowietrzu zaroiło się od łopoczących skrzydełek.Tylko jeden różowy ptak był ogromny, zewspaniałymi rozłożystymi skrzydłami i zakrzywionym dziobem.Jelenie - ale czy torzeczywiście jelenie? - wielkimi susami rzuciły się do ucieczki.Były czarne albo pasiaste.Niektóre miały poroża - płaskie, ostre, posplatane lub zakręcone.Ich skóra wyglądałarozmaicie: pokryta sierścią, wełnista, gładka i śliska albo gadzio łuskowata - spalona i pokrytabliznami, upstrzona odłamkami szkła i kamieniami.Biegły lekko, odbijając się racicami odgruzu, i po chwili zniknęły.- To coś się zbliża - rzekł El Capitan.- My chyba też powinniśmy czmychnąć.Pobiegli więc z chlupotem przez trzęsawisko, mocno przyciskając karabiny do piersi.Pressia ujrzała nagle przed sobą jakieś stworzenie człapiące ciężko ku nim.Zatrzymalisię, a El Capitan dobył strzelbę i wycelował.- Zaczekaj - powiedziała Pressia.Mimo woli pomyślała, że skoro te zwierzęta niegdyświęziono tutaj w klatkach, to mają prawo uważać ten teren za swój.- Jesteśmy tu intruzami -rzekła i przykucnęła w zaroślach.Mgła była tak gęsta, że początkowo widzieli jedynie niewyrazny zarys Bestii, leczpowoli spomiędzy drzew wyłoniła się sylwetka zwalistej gorylicy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]