[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziewczyna posapywala przez nos, kolyszac sie na obcasachwysokich bucikow.Zatrzymali sie w prawej nawie, w poblizu oltarza, bezpiecznie ukryci za jednym zfilarow.Niedaleko stanal Tomas Magatou.Kosciol byl wypelniony po brzegi.Tuz przed oltarzem na obitych purpurowympluszem krzeslach siedziala szlachta, w dalszych drewnianych lawach miejsca zajelasluzba.W tylnych rzedach od czasu do czasu ktos krecil sie w miejscu, chrzakal,smarkal badz tracal lokciem sasiada i szeptal.Z przodu panowala cisza.Szlachetnie urodzeni staruszkowie siedzieli nieruchomo i milczaco jak wypchane sloma truchla.Trzy rzedy pudrowanych siwych peruk, sztucznych pieprzykow na pomarszczonychpoliczkach, podwojnych podbrodkow i na wpol slepych oczu.Pelni rozkosznegonapiecia patrzyli nie na odprawiajacego msze ksiedza, lecz na otwarta trumne.Niktnic nie mowil, a jednak to przerazajace i ekscytujace jednoczesnie slowo"morderstwo" unosilo sie w powietrzu.Potem jeden po drugim, podtrzymywani przez sluzacych, ktorzy naraz zjawiali sie uich boku, z godnoscia, podchodzili do trumny.Bog wie, ile zlozonych wyschnietymiustami pocalunkow spoczelo tego dnia na czole ksieznej Cazeres, ile powykrecanychartretyzmem palcow dotykalo jej zimnych policzkow.Nikt nie chcial zrezygnowac zokazji obejrzenia z bliska ciala zamordowanej.Jordan i Netta dyskretnie wmieszali sie kolejke.Porucznik Magatou podszedl i ustawil sie tak, by zaslonic Jordana i dziewczyne przed wzrokiem ksiecia Cazeres,gdyby temu ostatniemu przyszla ochota spojrzec jeszcze raz na cialo zony.Netta oparla dlonie na brzegu trumny, pochylila sie i wargami dotknela czolamartwej kobiety, potem jej powiek.Trwalo to dlugo, znacznie dluzej niz pozegnalnypocalunek.Jordan wciaz trzymal ja za ramie.Cialem dziewczyny targnal dreszcz, bardzomocny, potem zmienil sie w slabe dygotanie.Zacisnela dlonie na brzegu trumny.Za plecami Jordana rozlegl sie niecierpliwy syk.Zignorowal go.Odwrocil siedopiero wtedy, gdy ktos pchnal go lekko.Byla do niej bardzo przywiazana – powiedzial, nie majac pojecia, jak stojacy za nim zinterpretuja te slowa.I niewiele go to obchodzilo.Chcial po prostu zyskac troche czasu.Wysoka kobieta o bezmyslnej twarzy skinela uprzejmie glowa.To wlasnie ona przedchwila tracila go w plecy.Nie z wlasnej woli bynajmniej, ale dlatego, ze pchnal ja nastepny w kolejce, mezczyzna drobniutki i dla odmiany sprawiajacy wrazenie doscbystrego.Teraz wygladal zza kobiety – zabawnie, raz zza lewego, raz zza prawegoramienia jak wyskakujacy z pudelka diabelek – a pelne zlosci paciorkowate oczkazatrzymywaly sie na Jordanie.Co sie dzieje? Czy ktos zle sie poczul? – W jego glosie nie bylo ani odrobiny troski.– W takim razie trzeba wyprowadzic go z kosciola, a nie tarasowac przejscie!W tym momencie Netta – zupelnie jakby uslyszala te slowa – uniosla glowe, jeknelaprzeciagle i zaczela osuwac sie miekko.Jordan zlapal ja, w ostatniej chwili ratujac przed rozbiciem nosa o brzeg trumny.Zaraz obstapili ich staruszkowie, spogladajacz ciekawoscia na dziewczyne.Na chwile zemdlona stala sie wieksza atrakcja nizlezaca w trumnie ksiezna.Chcialbym przejsc – powtarzal cierpliwie Jordan.Netta, ktora trzymal na rekach,wcale nie byla lekka.Przepraszajac grzecznie, ale stanowczo, zaczal posuwac sie w strone wyjscia.Pomagal mu porucznik Magatou, zrecznie torujac droge posrod cizby.Tymczasemzamieszanie zwrocilo uwage ksiecia Cazeres.Na jego twarzy odmalowalo sienajpierw zdumienie, a pozniej gniew.Magatou spojrzal na towarzysza, proszac go wzrokiem, by wzial na siebiewymyslenie jakiegos wiarygodnego klamstwa, lecz Jordan lekko pokrecil glowa.Niemialo to sensu.Ksiaze Cazeres predzej czy pozniej i tak musialby sie dowiedziec, co wlasnie zaszlo w kosciele.Dona Luciana, ksiezna Cazeres, ostroznie wysunela stope poza teren przytulnegogniazdka, ktore wygrzala sobie, lezac zwinieta w poscieli.Poczula zimno inatychmiast cofnela stope.Ogien w kominku juz zgasl, a przyniesiony przez Briandegoracy kamien, owiniety w szmaty i polozony w nogach lozka, dawno wystygl.W palacu panowala cisza i ciemnosc.W glebokiej czerni unosil sie, jakbyzawieszony w powietrzu, szary prostokat okna.Dona Luciana odwrocila sie,zamknela oczy.Nie zmienilo to niczego.Nadal otaczal ja zimny i cichy mrok.Przysypiala, a mysli jak szereg szarych skrzetnych myszek spacerowaly pod jejczolem.Mysli niegdys bolesne, a teraz wyblakle juz od nieustannego obracania wglowie, tragedie o stepionych kantach, pozbawione goryczy rozczarowania.Czy warto bylo zostac ksiezna Cazeres po to, by teraz sypiac w zimnym lozku,ubierac sie w dziesiecioletnie aksamity, a na sniadanie jadac resztki z kolacji?I druga sprawa, zwiazana z poprzednia.Ksiaze Cazeres, jej maz, zmienil sie.Kiedyto sie zaczelo? Piec, szesc lat temu? Moze jeszcze wczesniej.Tak, wczesniej, mniej wiecej w czasie choroby don Sicarta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]