[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Osobliwi.to za słabe określenie skomentował Pożeracz Chmur zewstrętem.To mnie dobiło.Wszystko przez Płowego.Zabraniał mi czytania zmyślonychbajek o potworach, a do głowy mu nie przyszło, że niektóre traktaty historycznesą znacznie gorsze.Osunąłem się tam, gdzie stałem i zwinąłem się w kłębek nazimnym kamieniu.Zmaltretowane nogi wyły o odpoczynek. Dość!. jęknąłem. Chcę spać.Wyczułem, że Pożeracz Chmur kładzie się tuż obok.Dotykał mych pleców.Był gorący. Nie szalej.Wypalisz się do reszty, a potem zaczniesz wariować z głodu skarciłem go w myślach. Mam jeszcze zapasy odparł, lecz powrócił do poprzedniej, rozsądniejszejtemperatury.Wycofał się z kontaktu.156Zasnąłem w mgnieniu oka.Nie dlatego, że było mi wygodnie, tylko po pro-stu z wyczerpania.Nie przeszkadzało mi już ani zimno i twardość posłania, animakabryczne sąsiedztwo.* * *Zbudziłem się z poczuciem odmiany.Na pół przytomny, sortowałem dozna-nia.Twarda posadzka, zesztywniałe mięśnie, ciężar ramienia Pożeracza Chmurna piersiach i jego oddech, który czułem na uchu.To nie to.Otworzyłem oczy.Smolista czerń zszarzała, stając się półmrokiem.yródłem światła była wąziut-ka, pionowa szczelina, śląca cienki wachlarzyk słonecznych promieni do wnętrzawielkiej sali.Poderwałem się i potrząsnąłem Pożeraczem Chmur jak workiem.Nasze nadzieje spełniły się.Dotarliśmy do tego miejsca w nocy, nic więc dziw-nego, że nie zauważyliśmy żadnej różnicy.Podążyliśmy do światła, przyciąganido niego jak ćmy.Pożeracz Chmur zapuścił palce w szczelinę i silnie szarpnął.Szpara rozszerzyła się, na nogi poleciały nam kawałki gruzu i drewna.W oczyuderzył blask słoneczny, oślepiając nas na dobre parę minut.Z rozkoszą wciągną-łem w nozdrza świeży zapach zieleni.Mrużyłem oczy, oswajając się z jaskrawymświatłem.Pożeracz Chmur z pasją rujnował przeszkodę, dzielącą nas od resztyświata.Z moją niewielką pomocą wyrwał sporą dziurę, lecz rozczarowaliśmy sięsrodze, gdy już się przez nią wychyliliśmy.Przed nami rozciągał się wspaniałypejzaż: błękitne niebo i falujące lekko korony drzew, widziane z góry.Pod na-mi schodziła pionowo w dół skalna ściana.By ją pokonać, musielibyśmy miećskrzydła lub bardzo, bardzo długą linę.Zwróciliśmy się więc w stronę wnętrza.Rozglądaliśmy się z rosnącą ciekawością.Pomieszczenie okazało się mniej-sze, niż przypuszczaliśmy, zwiedzeni echem.Co jednak nie znaczyło, że byłoprzytulne.Domniemany ołtarz ofiarny okazał się po prostu brzydkim, topornymstołem.Stały obok niego zakurzone krzesła, rozpadające się ze starości.Było tuparę skrzyń, leżało trochę desek, będących pewnie przed laty blatami drewnianychstołów, bo wśród szczątków stoczonych przez robactwo poniewierały się naczy-nia.A prócz nich fragmenty mechanizmów, narzędzia i przybory, które, choć po-kryte grubą warstwą brudu, po przetarciu wyglądały jak nowe.Pod ścianami stałyrzędy regałów w zadziwiająco dobrym stanie, a na nich piętrzyły się stosy ksiągi walcowatych pudełek na zwoje.Dreszcz przebiegł mi po plecach.Czułem nie-zwykłe wzruszenie i niemal nabożny lęk.Minęły wieki, odkąd ostatni raz stanęłatu stopa ludzka, lecz potrafiłem bezbłędnie odgadnąć przeznaczenie tego miejsca.Znajdowaliśmy się w starej pracowni maga.Jednego z tych, którzy przybyli na teziemie pod czerwonymi żaglami legendarnych okrętów.157Tylko jedna ze ścian była wolna od półek.Kiedyś wybito w niej szereg du-żych okien.Teraz zasłonięte były mocnymi okiennicami oraz obmurowane wap-nem i odłamkami kamieni.Tylko jedno z tych zabezpieczeń puściło, tworząc owązbawienną szczelinę.Błądziłem wzrokiem po otoczeniu, a dobry humor warzyłmi się coraz bardziej.Nie widziałem żadnych innych drzwi, prócz tych, którymitu weszliśmy. Może dałbym radę wlezć z powrotem w stare ciało?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]