[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paszporty musiano wyrzucać przez okna.Ten las wyciągniętych rąk!Ładniejsza z dwu dziewcząt, które siedziały jeszcze w knajpie, zbliżyła się donas i ziewnęła.— Śmieszni jesteście — powiedziała.— Gadacie i gadacie! Na nas już czas,idziemy spać.Jeżeli macie zamiar jeszcze gdzieś posiedzieć — wszystkie knajpy wmieście są już otwarte.Otworzyła drzwi.Do wnętrza wdarł się jasny, zgiełkliwy poranek.Świeciłosłońce.Dziewczyna zamknęła drzwi z powrotem.Popatrzyłem na zegarek.— Statek nie odpływa dziś po południu — oznajmił Schwarz.— Rusza dopiero jutro wieczorem.Nie wierzyłem mu.Schwarz zauważył to.— Chodźmy gdziekolwiek — powiedział.Hałas na ulicy po ciszy panującej w knajpie wydał się w pierwszej chwili nie dozniesienia.Schwarz zatrzymał się.— O, jak to pędzi i wrzeszczy! — powiedział spoglądając na gromadę wyrostkówwlokących kosze z rybami.— Naprzód, wciąż naprzód.Jak gdyby nikogo nie zabrakło.Szliśmy w dół w stronę portu.Woda była lekko wzburzona, wiatr chłodny idość silny.Słońce świeciło mocno, lecz nie grzało.Skrzypiały żagle.Z rana każdy byłzajęty swoją pracą.Myśmy się snuli wśród całej tej krzątaniny jak dwa zwiędłe liście.— Czy jeszcze mi pan nie wierzy, że statek odpływa dopiero jutro? — zapytałSchwarz.W bezlitosnym świetle poranka wyglądał ogromnie zmęczony i przygnębiony.— Nie mogę — odpowiedziałem.— Powiedział pan przedtem, że odpływadzisiaj.Chodźmy i spytajmy się.Jest to zbyt ważne dla mnie.— Tak jak było dla mnie.Potem naraz przestało być ważne.Nie odpowiedziałem.Szliśmy dalej.Nagle ogarnęło mnie wściekłezniecierpliwienie.Dookoła wołało przelewające się przez brzegi, bujne życie.Noc byłaza nami.Jaki sens miało dalsze wywoływanie duchów?Zatrzymaliśmy się przed jakimś przedsiębiorstwem obwieszonym prospektami.W oknie widniała biała wywieszka z zawiadomieniem o przesunięciu terminu odejściastatku na następny dzień.— Jestem już bliski końca — powiedział Schwarz.Jeden dzień miałem wygrany.Nie zadowalając się jednak wywieszką,szarpnąłem drzwi.Były zamknięte.Obserwowało mnie około dziesięciu ludzi.Gdytylko nacisnąłem klamkę, przysunęli się ze wszystkich stron o kilka kroków bliżej.Bylito emigranci.Stwierdziwszy, że drzwi są jeszcze zamknięte, cofnęli się i znowu zudanym zainteresowaniem oglądali wystawy.— Jak pan widzi, ma pan jeszcze dość czasu — odezwał się Schwarz izaproponował, byśmy wstąpili na kawę tu w porcie.Siedział jakiś czas w milczeniu, popijając łapczywie gorącą kawę i obejmującfiliżankę rękami, jak gdyby miał je zziębnięte.— Która to już godzina? — spytał po chwili.— Pół do ósmej.— Jeszcze godzina — szepnął.— Za godzinę przyjdą.— Spojrzał na mnie.— Niemam zamiaru opowiadać panu jakiejś jeremiady.Tak by pan to nazwał?— Nie.— A jak?Przez chwilę wahałem się.— Dla mnie jest to historia miłości — odpowiedziałem wreszcie.Z twarzy jego znikł nagle wyraz napięcia.— Dziękuję — powiedział.Starał się opanować.— Zaczęło się to w Biarritz.Dowiedziałem się, że z St.Jean de Luz ma odpłynąć łódź.To była nieprawda.Gdywróciłem do pensjonatu, znalazłem Helenę ze zmienioną twarzą, leżącą na podłodze.— Złapały mnie konwulsje — szepnęła.— To zaraz przejdzie.Zostaw mnie!— Zawołam natychmiast lekarza.— Nie potrzeba żadnego lekarza! — wykrztusiła.— Nie trzeba.To mi zarazprzejdzie! Wyjdź! Za pięć minut bądź z powrotem.A teraz zostaw mnie samą! Rób, coci każę! Nie chcę lekarza! No idźże już! — krzyknęła.— Ja wiem, co mówię.Przyjdź zadziesięć minut.Wtedy możesz.Skinęła ręką, żebym wyszedł.Nie mogła dalej mówić.Ale w oczach jej było tyleniepojętego wprost błagania, że wyszedłem.Stanąłem i patrzyłem bezmyślnie na ruchuliczny.Wreszcie spytałem o lekarza.Poinformowano mnie, że o parę ulic dalejmieszka doktor Dubois.Pobiegłem.Ubrał się i poszedł za mną.Gdy weszliśmy do pokoju, Helena leżała na łóżku.Jej twarz była mokra odpotu; uspokoiła się już nieco.— Sprowadziłeś lekarza — powiedziała z takim wyrzutem, jak gdybym był jejnajgorszym wrogiem.Doktor Dubois, utykając lekko, zbliżył się do łóżka.— Ja nie jestem chora — szepnęła.— Madame — rzekł Dubois uśmiechając się — czy pozwoli pani, że stwierdzi tolekarz?Otworzył teczkę i wyjął potrzebne instrumenty.— Zostaw nas samych — zwróciła się do mnie Helena.Wyszedłem, skonsternowany, z pokoju.Przypomniałem sobie nagle rozmowę zlekarzem obozowym.Spacerowałem tam i z powrotem po ulicy, z wzrokiemwlepionym w szyld zawieszony nad garażem.Potężna sylwetka ludzka, utworzona zgumowego szlaucha, wyglądała na szyldzie jak posępny symbol trzewi i pełzającegobiałego robactwa.Z garażu dochodziły odgłosy klepania, jak gdyby ktoś szykował jużmetalową trumnę.Uświadomiłem sobie naraz, że to groźne stało za nami już oddawna, jak wypłowiałe tło, na którym tym wyraźniej zarysowywały się konturynaszego życia, niby las w słońcu przed nadciągającą burzą.W jakiejś chwili nadszedł doktor Dubois.Miał niewielką spiczastą bródkę i byłprawdopodobnie lekarzem zdrojowym, aplikującym swoim pacjentom proste środkina kaszel lub na przepicie.Gdy zobaczyłem, jak kuśtykając zbliża się do mnie,ogarnęła mnie rozpacz.W Biarritz był teraz martwy sezon, pewnie cieszył się, że gowezwałem.— Pańska małżonka.— powiedział.Wpiłem się w niego oczami.— Co? — zapytałem.— Do diabła, niech mi pan powie prawdę albo niech pannic nie mówi!Delikatny, piękny uśmieszek odmienił go na chwilę zupełnie.— To — powiedział i sięgnął do kieszeni po bloczek, na którym nakreślił cośbardzo niewyraźnym pismem.— Proszę — rzekł.— Niech pan to kupi w aptece.Recepty niech pan zażąda z powrotem.Może pan stale z niej korzystać.Odnotowałemto na niej.Wziąłem do ręki białą kartkę.— Co jej jest? — spytałem.— Niczego nie może pan już zmienić — odpowiedział.— Niech pan zapamięta!Niczego nie może pan zmienić.— Co to jest? Chcę wiedzieć prawdę, mam dość tej tajemniczości!Nie odpowiedział.— Gdy tylko zajdzie potrzeba, niech pan zaraz idzie z tym do apteki.Wydadząpanu.— Co to jest?— Silny środek uspokajający.Wydaje się tylko na zlecenie lekarza.— Ile jestem winien?— Nic.Odszedł kulejąc lekko.Na rogu odwrócił się.— Nigdy ani słowa o tym — szepnął.— Ani słowa.Niech pan przyniesielekarstwo i przechowuje w jakimś miejscu, gdzie żona pańska będzie je mogła znaleźć!Ale niech pan nigdy o tym nie mówi! Ona wie wszystko.Jest godna podziwu.— Heleno — powiedziałem.— Co to wszystko znaczy? Jesteś chora.Dlaczegonie chciałaś mi o tym powiedzieć?— Nie męcz mnie — odpowiedziała głucho.— Pozwól mi żyć tak, jak ja tegopragnę.— A więc nie chcesz o tym mówić ze mną?Zaprzeczyła ruchem głowy.— Nie ma o czym mówić.— Czyż nie mógłbym ci pomóc?— Nie, najdroższy — odpowiedziała.— Tym razem nie jesteś w stanie mipomóc.Gdybyś mógł, powiedziałabym ci.— Mam jeszcze ostatniego Degasa.Mogę go tu sprzedać.W Biarritz są bogaciludzie.Dostaniemy za to dość pieniędzy, by cię umieścić w szpitalu.— Żeby mnie zamknąć? To mi nic nie pomoże.— Czy jest aż tak źle?Popatrzyła na mnie tak żałośnie i z taką rozpaczą, że już nie pytałem więcej.Postanowiłem, że pójdę później do Dubois i spytam go jeszcze raz.Schwarz milczał.— Czy to był rak? — zapytałem.Skinął głową.— Należało się dawno tego spodziewać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]