[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie zdziwiła się, tylko wyciągnęła do mnie ramiona i poklepała mnie po plecach, jak robi się z niemowlętami, by je uspokoić.Jak mogłam o niej zapomnieć? Jak mogłam zapomnieć o tańcu księżniczki i Rudolfa Valentino? Czyżbym przeżyła te lata w Warszawie, pamiętając nie o tym co trzeba? Celestyna miała termos z ciepłą i bardzo słodką kawą, jakiej nigdy nie pijam, a która teraz smakowała mi tak bardzo, że nie mogłam oderwać ust od kubka.Wolałam się nie zastanawiać, co do niej dodała.Z głową na piersi bibliotekarki odzyskiwałam siły, słyszałam bicie jej serca.Okazało się, że w towarzystwie moich przyjaciół Kurwamina milczy, w lokalnym radiu dziennikarka Sandra ekscytowała się liczbą ludzi, którzy wciąż zbierali się w wałbrzyskim rynku.Gdy Marcin zatrzymał samochód, moje zmysły były wyostrzone jak po krzepiącym śnie.Mareczek mieszkał niedaleko palmiarni, dobrze znałam tę okolicę.Stąd do mojego domu można było dotrzeć w piętnaście minut, byliśmy więc niemal sąsiadami.Tu zostało jeszcze mniej życia niż na mojej ulicy.Wysiedliśmy przy opuszczonej czynszówce z zabitymi oknami, której dach zapadł się pod ciężarem lat i wyglądała, jakby jakiś olbrzym powalił ją ciosem karate.W czasach mojego dzieciństwa w tym domu, już wtedy zniszczonym i obskurnym, mieszkała cygańska rodzina, a na schodach, teraz pustych, siedziała prawie zawsze wielka, jaskrawo ubrana kobieta, odwijała cukierki i zjadała jeden po drugim na złość przyglądającym się dzieciom.Zatrzymywaliśmy się obok niej z panem Albertem, ale nie pamiętam, byśmy o czymś rozmawiali, może po prostu Cyganka i mój przyjaciel wyczuwali swoje pokrewieństwo i cieszyli się lub smucili nim w milczeniu.Obok kamienicy zaczynała się uliczka, przy której stały stare domki bliźniaki, nadludzką siłą opierające się rozpadowi.Przed pierwszym z nich, pomalowanym na jadowicie zielony kolor, rósł piękny świerk, ozdobiony już przez mieszkańców bożonarodzeniowymi światełkami.Wokół panowała jednak taka cisza, że wydało mi się niewiarygodne, by ktoś tu żył i obchodził święta.Celestyna wyjęła błyszczyk i pokryła usta świeżą powłoką różu takim gestem, jakby nakładała barwy wojenne.Przypomniałam sobie o Gertrud Blütchen spoczywającej w mojej torbie.– Wszyscy są dziś w rynku – powiedział Marcin.Za zielonym bliźniakiem była pusta parcela, a potem ciemny dom, który pozostał samotny po wyburzeniu przylegającego doń bliźniaka.– Tam – wskazał Marcin.Nie zapytałam, skąd to wie.Na zaśnieżonej ścieżce prowadzącej do drzwi Mareczka wciąż widniały pojedyncze ślady.Nasze pukanie pozostało jednak bez odpowiedzi.Wyciągnęłam klucze, zamek puścił dopiero, gdy Celestyna kopnęła drzwi stopą w malinowym kozaczku.W tym kraju zimą wszyscy ubierają się na czarno lub buro i nie wiem, skąd brała rzeczy w kolorach z ogrodów Celnika Rousseau.Na spotkanie wybiegł nam zapach rzadko wietrzonego domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]