[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez pierwsze cztery godziny pokonali spory kawał drogi i o ile to było możliwe, poruszali się trochę szybciej niż poprzedniego dnia.Koło południa wkroczyli jednak w obszar bagien i moczarów gęsto porośniętych roślinami o dużych liściach cielistego koloru, a jakieś pnącza niczym wielkie liny zwisały z konarów drzew lub ciągnęły się kilometrami po ziemi, czasem tak grube jak rurociąg.Musieli zwolnić i ominąć przeszkodę.Zanim zapadła noc, zrobili dodatkowo trzydzieści kilometrów.Pokonali zatem dopiero jedną trzecią dystansu dzielącego ich od punktu spotkania poniżej Watershed, przy czym minęła prawie jedna trzecia wyznaczonego czasu i od tej chwili zmęczenie powinno stopniowo zwalniać tempo biegu.Cletus miał nadzieję, że do tej pory przebędą już połowę drogi.Jednakże mapa poinformowała go, że trzydzieści kilometrów dalej kończy się bagnisty teren, za którym pojawi się bardziej otwarta przestrzeń.W czasie półgodzinnej ciemności zjedli szybką kolację i ruszyli w noc.Dotarli do końca bagien tuż przed zniknięciem światła księżycowego; padli jak martwi na iglasty dywan i natychmiast zasnęli.Następnego dnia droga była łatwiejsza, ale wyczerpanie zaczynało dawać znać o sobie.Cletus szedł jak człowiek we śnie lub z wysoką gorączką, ledwie świadomy wysiłku i zmęczenia, które docierały do niego słabo, jakby z daleka.Athyer maszerował już resztką sił.Jego twarz była szara i wycieńczona, tak że wyróżniał się w niej teraz ostry, haczykowaty nos, niczym taran jakiegoś starożytnego, drewnianego statku.Starał się utrzymać tempo truchtu, ale kiedy zwalniali, stopy od czasu do czasu odmawiały mu posłuszeństwa i potykał się.Tej nocy Cletus pozwolił sobie i jemu spać przez sześć godzin po wieczornym posiłku.Zrobili mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów w godzinach księżycowego światła, które im jeszcze pozostały, zanim zatrzymali się, aby przespać następne sześć godzin.Obudzili się ze złudzeniem, że są wypoczęci i że odzyskali dawne siły.Jednakże po upływie dwóch godzin marszobiegu, już w świetle dnia, okazało się, że nie jest z nimi lepiej niż dwadzieścia cztery godziny temu, chociaż teraz poruszali się wolniej i równomierniej, rozkładając swoje siły tak, jak rozkłada się pieniądze na niezbędne wydatki.Cletus ponownie oderwał się od rzeczywistości; cierpienia cielesne wydawały się odległe i nieważne.Przez cały czas miał wrażenie, że mógłby tak iść już zawsze, gdyby to było konieczne, nie zatrzymując się nawet po to, by coś zjeść i odpocząć.Jedzenie rzeczywiście stało się już wtedy najmniejszą z potrzeb.Zatrzymali się w południe na posiłek i zmusili do przełknięcia kilku kęsów, ale bez apetytu, czy też choćby uczucia smaku.Jedzenie ciężko leżało im w żołądkach i kiedy zapadła ciemność, żaden z nich nie mógł zjeść wieczornego posiłku.Kopiąc pod jednym z krzewów o kolorowych liściach, odkryli kipiące źródełko i ugasili pragnienie, zanim zapadli w niemal automatyczny sen.Po paru godzinach wstali i ruszyli dalej w księżycowym blasku.Świt czwartego dnia zastał ich dziewięć kilometrów od wyznaczonego punktu spotkania.Ale kiedy spróbowali podnieść się na nogi z plecakami na ramionach, kolana ugięły się pod nimi i poddały niczym luźne zawiasy.Cletus walczył jednak i po kilku próbach udało mu się w końcu stanąć i utrzymać na ugiętych nogach.Obejrzał się i zobaczył, że Athyer nadal leży na ziemi bez ruchu.–Nic z tego – wychrypiał Athyer.– Niech pan idzie sam.–Nie – powiedział Cletus.Stał nieco z boku na sztywnych nogach i spoglądał w dół na Athyera.–Musi pan iść dalej – rzekł Athyer po chwili.Właśnie w taki sposób przyzwyczaili się rozmawiać ze sobą w ciągu ostatniego dnia – z długimi przerwami między odezwaniem się jednego a odpowiedzią drugiego.–Po co przyjechałeś na Dorsaj? – zapytał Cletus po jednej z takich przerw.Athyer wlepił w niego oczy.– Pan – powiedział.– Pan zrobił to, co ja zawsze chciałem zrobić.Był pan taki, jaki ja zawsze chciałem być.Wiedziałem, że nigdy nie dokonam tego, co pan.Ale myślałem, że mógłbym się czegoś nauczyć.–Więc ucz się – powiedział Cletus chwiejąc się na nogach.– Chodź.–Nie mogę – odparł Athyer.–Nie ma takich rzeczy, których nie mógłbyś zrobić – powiedział Cletus.– Chodź.Cletus nadal stał.Athyer leżał cały czas w tym samym miejscu.Wreszcie zaczął podkurczać nogi.Z wysiłkiem uniósł się do pozycji siedzącej i próbował wstać, ale nogi nie chciały go słuchać.Znieruchomiał, ciężko dysząc.–Jesteś tym, czym zawsze chciałeś być – powiedział Cletus wolno, kiwając się rytmicznie.– Nie przejmuj się ciałem.Podnieś się, Athyerze.Ciało pójdzie za tobą samo.Czekał.Athyer poruszył się znowu.Z konwulsyjnym wysiłkiem klęknął, zachwiał się w tej pozycji, a potem nagłym ruchem stanął na nogach, potykając się zrobił trzy kroki i złapał pnia drzewa, aby znów nie upaść.Spojrzał ponad ramieniem na Cletusa, dysząc ciężko, ale minę miał triumfującą.–Kiedy będziesz gotowy, ruszamy – powiedział Cletus.Po pięciu minutach, chociaż Athyer nadal zataczał się jak pijany, ruszyli w drogę.Cztery godziny później dotarli do punktu zbornego, gdzie zastali Swahiliego i Arvida oraz pięciu innych żołnierzy, którzy przybyli wcześniej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]