[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chwycił lewą dłonią prawy palec wskazujący i ścisnął.W maleńkiej ranie zaczęłarosnąć krwawa plama.Osiągnąwszy masę krytyczną, spadła na biurko z cichym pluśnięciem.Podałem Richowi wacik z zestawu.Sięgnął po nią zdrową ręką, nim jednak zdążył ją wziąć,niewidzialna siła wytrąciła mi z palców zarówno watę, jak i ostrze.Rich wrzasnąłwstrząśnięty, gdy jego ręka także poleciała w bok.Głowy wszystkich obecnych, łącznie zmoją, obróciły się.I wtedy cały pokój oszalał.Zupełnie jakby zerwał się w nim wiatr - wir powietrzny - którego nie odczuwaliśmy.Wir, który omijał ciała, lecz wszystko inne porywał z nieposkromioną furią.Drzwi z obustron zatrzasnęły się z ogłuszającym hukiem.Książki i teczki przechyliły się i posypały napodłogę, papiery z biurek i półek wzleciały w górę i w ułamku sekundy otoczyły nas wszaleńczej śnieżycy formatu A4.Podłoga dygotała w rytm miarowych łoskotów wibracje byłytak potężne, że moje szczęki zatrzasnęły się na koniuszku języka.Cheryl zaklęła, Alicezaczęła krzyczeć.Rich wydał zdławiony jęk, cofając się od wiru papierów i oganiającniezgrabnie.Jon Tiler i drugi gość, którego imię zdążyłem już zapomnieć, padli na podłogę wnajlepszym wojskowym stylu, osłaniając rękami głowy, jakby spodziewali się atakunuklearnego.Co do mnie, po prostu stałem i patrzyłem.Mapy, plakaty rozpiski przeciwpożarowezrywały się ze ścian, dołączając do ogólnego zamętu.Kierował mną instynkt, nie arogancja,duma czy wybitna odwaga.Po prostu wszystko to były informacje i chciałem mieć pewność,że nie przeoczę niczego, co mogłoby okazać się ważne.Kiedy zatem niewielki kawałekpapieru bądz katonu wynurzył się z wiru, lecąc ku mnie i nie zważając na prąd powietrza,zauważyłem go natychmiast.W odróżnieniu od reszty diabolicznie ożywionych papierów byłznacznie mniejszy niż A4 i co ważniejsze, posłuszny innemu rytmowi.Niemal wisiał przedmoją twarzą, uskakując to w lewo, to w prawo.Wyciągnąłem rękę i chwyciłem go.Niemogłem mu się przyjrzeć, bo teczki, koperty, katalogi i arkusze atakowały mnie i owijały sięwokół mego ciała.Zamiast tego zacisnąłem na nim palce, drugą ręką osłaniając twarz.Iwtedy, po kilku sekundach, burza ustała.Nie tak po prostu osłabła, po prostu ucichła iwszystkie przedmioty jednocześnie posypały się na ziemię.Prócz skrawka kartonu, którytrzymałem; ten trafił do kieszeni moich spodni.Pracownicy archiwum zamrugali, rozglądającsię wokół, wstrząśnięci i pełni niedowierzania.Tylko Alice i Rich wciąż pozostawali nanogach.Cheryl ukryła się pod biurkiem obok Jona Tilera i drugiego gościa na podłodze.Niktsię nie odezwał.Podnieśli się powoli, wodząc wzrokiem po pobojowisku.- To się nazywa pozytywny rezultat - stwierdziłem.- Ale.szkody! - wyjąkał Tiler.- Spójrzcie tylko! Co ty zrobiłeś, Castor? Co ty,kurwa, zrobiłeś?!Alice gapiła się na mnie.Widziałem, jak trzęsą jej się ręce.- Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek uległo zniszczeniu, Jon - podsunęła Cheryl.-Bałagan jest straszny, ale spójrz, większość to tylko papier.- Tylko papier? To moje arkusze! - zawył Tiler.- Nigdy w życiu ich nie uporządkuję!- Spójrz na to z jaśniejszej strony - rzekłem.- Udało się.Zdecydowanie wyczułemducha.Mogę więcej - określić, i to niemal dokładnie, skąd pochodzi.Wszyscy spojrzeli na mnie wyczekująco.- Z parteru - przyznałem.- Tak jak sądziliśmy.8Dokonałem odwrotu, który można by nazwać pospiesznym bądz strategicznym, w zależnościod tego, jak na to patrzeć.Pomógł mi fakt, że Alice nie zdołała nawet sformułować, a codopiero wypowiedzieć wielu ostrych słów, którymi chciała mnie obrzucić.Zapewniłem, żekrótki kontakt dał mi znacznie więcej niż zwykłe potwierdzenie tego, co już wiedzieliśmy, iobiecałem zdecydowane postępy jutro.A potem wyniosłem się stamtąd.Zwiatła na korytarzu już pogaszono, ale na klatce schodowej jaśniał odblaskowy pas.W jego podprogowo migotliwym świetle wyjąłem z kieszeni i obejrzałem dar, który rzucił miduch.Był to karton, nie papier: biały prostokąt, dwanaście na osiem centymetrów,zadrukowany jasnoniebieskimi liniami i perforowany; przy dłuższej krawędzi pozostała jednaokrągła dziurka.Kiedyś znajdowała się centymetr od końca, teraz łączyło ją z nim poszarpanerozdarcie.Był to kartonik wydarty z osobistego organizera bądz fiszek.Widniały na nim trzylitery i osiem cyfr:WRN 7405 8181WRN? Jakaś nazwa? Skrót? Wydział.Bóg jeden wie, czego.Reszta wyglądała jaknumer telefonu w centrum Londynu - logiczne, skoro kartonik pochodził z czyjegośkalendarza biurowego.Pomijając fakt, że nie miałem pojęcia, co z nią zrobić, zdobyczstanowiła pewien przełom w tej robocie - niemal pomyślałem: sprawie.Poza nim dzisiejszydzień nie przyniósł nic nowego.Wyłowiłem z kieszeni komórkę - nie ma to jak działać od razu.Ale bateria w niejnawala i cholerstwo ciągle się wyładowuje.Ten raz nie stanowił wyjątku.Wsunąłem zatemtelefon razem z kartonikiem z powrotem do kieszeni i pomaszerowałem schodami na dół.Biuro ochrony było już zamknięte, nie dostrzegłem ani śladu sympatycznego Franka.Okrążyłem kontuar, żeby zabrać płaszcz, ale oczywiście tkwił zamknięty w jednej z szafek, aja nie miałem klucza.Zastanawiałem się właśnie, czy nie wykopać słabych drzwi, kiedy zeschodów zeszła Alice i zauważyła mnie.Obróciłem się ku niej, gotów na niezły ochrzan, leczwyraz jej twarzy nie świadczył o jawnym gniewie.- Niezłe widowisko - zauważyła pełnym napięcia głosem.- Zabawa dla całej rodziny.- No nie wiem - odparowałem.- Chyba przydałaby się dodatkowo jakaś fajnapiosenka.- Jak to właściwie robisz?Zastanawiałem się, jak to ująć taktownie i uprzejmie.Tylko przez moment.- Masz ducha.Doprowadzasz go do szału kroplą krwi.Przepis można znalezć wIliadzie.- Nie odpowiedziała, więc spróbowałem jeszcze raz.- Posłuchaj, nie oczekiwałempodobnej reakcji.Przykro mi z powodu zniszczeń.Myślałem, że krew przyciągnie zjawę, alejej reakcja była zupełnie.Alice nie słuchała.Podeszła do mnie i posługując się totemicznym pękiem kluczy,uwolniła mój szynel.Wziąłem go z wyciągniętej ręki, podziękowałem skinieniem głowy.Sądziłem, że powie coś jeszcze, ale nie.Z sąsiedniej szafki wyjęła płaszcz i torebkę.Ręcecały czas mocno jej się trzęsły i kiedy odczepiła wielki, ciężki pęk kluczy, próbując schowaćgo do torebki: nie udało się jej.- Cholera - wymamrotała i wcisnęła pęk żelastwa do kieszeni płaszcza.Zostawiłem ją.Na dworze siąpiła lekka mżawka, ale po całym dniu spędzonym w duchocieodświeżanego powietrza archiwum dobrze było poczuć na twarzy wiatr - czy raczej lekkiwietrzyk.Mogłem pojechać pociągiem z Euston i się przesiąść albo wskoczyć do autobusujadącego na północ przez Camden Town, postanowiłem jednak pójść piechotą na stację KingsCross i stamtąd pojechać linią Piccadilly
[ Pobierz całość w formacie PDF ]