[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie sądziłem jednak, by aż tak głęboko, żebym mógł się wymknąćrazem z Sophie.Co więc miałem robić? Zabić go, nim się obudzi? Nawet zakładając, żezdołałbym coś takiego zrobić z zimną krwią - i że on się nie ocknie, a potem nie rozerwiemnie na strzępy - nie miałem przecież pojęcia, jak wyprowadzić nas na powierzchnię.Rozejrzałem się po grocie z nadzieją, że dostrzegę coś pomocnego.Podłoga byłazawalona pustymi butelkami po wodzie, opakowaniami po jedzeniu, zużytymi bateriami,butlami opróżnionymi z gazu.Niektóre z tych rzeczy pochodziły sprzed lat, pewnie jeszcze zczasów, kiedy Monk ukrywał się tutaj ostatnim razem.Obok leżała sfatygowana książkatelefoniczna, już nie tak stara, a także stos pudeł, rozerwanych po to, by dało się wydobyć znich syrop na kaszel, foliowe opakowania antybiotyków oraz małe brązowe butelki, wktórych rozpoznałem sole trzezwiące.Wszystko to z pewnością zrabowano z jakiejś apteki.Sole trzezwiące z początku mnie dziwiły, aż nie skojarzyłem ich z nagłą utratą węchu przez policyjnego psa.Przecież w skład soli trzezwiących wchodził amoniak.Najbliżej leżała plastikowa torebka wypełniona cuchnąca ziemią.Znałem ten piżmowyodór, jednak nie potrafiłem określić skąd.Wciąż bacznie przyglądając się Monkowi, starałemsię dojrzeć, co jeszcze jest wśród śmieci.Delikatnie przesunąłem na bok jakieś pudło izesztywniałem, widząc, co pod nim się kryje.Czarny cylinder latarki.Prawie w moim zasięgu.Mogła być zepsuta, a nawet gdyby działała, przed jej użyciem itak musieliśmy wyminąć Monka.Jednak sama latarka dawała chociaż jakąś niewielkąnadzieję, a teraz potrzebowałem każdej drobiny otuchy.Ostrożnie, aby nie niepokoić Sophie, pochyliłem się w stronę latarki, z wysiłkiemsięgając tak daleko, jak tylko zdołałem.Brakowało mi już tylko kilku centymetrów, kiedynagle poczułem, że w grocie coś się zmieniło.Włoski na ramionach stanęły mi dęba, jakbypowietrze przepełniła elektryczność.Uniosłem wzrok.Monk patrzył na mnie.Chociaż, może tak nie do końca.Wbijał spojrzenie w jakiś punkt obok mnie.Oblizałemwargi, starając się wymyślić coś, co mógłbym teraz powiedzieć.Zanim zdołałem sięodezwać, olbrzym spastycznie szarpnął głową w prawą stronę, a połowę ust wykrzywił wszyderczym grymasie.Potem zaczął się śmiać.Był to upiorny, rzężący flegmą chichot.Stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej sięwzmagał, aż wreszcie Monkowi zaczęły się trząść od niego ramiona.Wzdrygnąłem się, kiedyznienacka machnął w bok pokrytą strupami pięścią, waląc o chropowatą skałę.Jeśli coś gozabolało, nie dał po sobie poznać.Nadal się śmiejąc, ponownie grzmotnął pięścią w ścianę.Ijeszcze raz.Sophie drgnęła, jęknęła niespokojnie.Nie odrywając oczu od Monka, objąłem ją,starając jakoś uspokoić.Poddała się, zbyt wycieńczona, aby całkiem się obudzić, zaśszaleńczy śmiech zaczynał cichnąć.Przez cały czas spodziewałem się, że martwe oczy zarazsię ku nam zwrócą, jednak olbrzym zachowywał się tak, jakby w ogóle nas tutaj nie było.Z piersi Monka wyrwał się ostatni bulgot śmiechu, a oddech znów zmienił się w rzężenie.Siedział nieruchomo.Krew kapała z dłoni, którą walił o ścianę, szczęka opadła jak komuś podwpływem narkotyków.Chryste! Nie miałem pojęcia, co się właściwie stało.Wiedziałem, że Monk jestniezrównoważony, ale to.to było coś innego.Wydawało się takie nieumyślne, jakby nie byłtego świadomy i tak naprawdę nie do końca przytomny.Przypłynęły ku mnie słowa, wiele lat temu wypowiedziane przez Ropera:  Wczoraj w nocy rzucił się na kogoś.Napad złości wtrakcie ciszy nocnej to podobno jeden z jego typowych numerów.Strażnicy nazywają goWesołkiem".Monk zaczął się wiercić, mrugał powoli, jak gdyby właśnie się budził.Znowu dostałataku kaszlu.Kiedy minął, odchrząknął i splunął flegmą na podłogę.Kaszel chyba bardzo gozmęczył.Potarł twarz dłonią, tą samą ręką, którą walnął o ścianę.Skrzywił się, widząc na niejkrew, a potem dostrzegł, że się na niego patrzę.- Na co się, kurwa, gapisz?Szybko odwróciłem wzrok.Starając się mówić lekko, podniosłem jedno z leżącychnieopodal foliowych opakowań antybiotyków.- To nie pomoże na twoją infekcję dróg oddechowych - powiedziałem.- A skąd wiesz?- Byłem kiedyś lekarzem.- Spierdalaj.Odłożyłem tabletki na ziemię.- Dobra, możesz mi nie wierzyć.Ale one są na zapalenie pęcherza, nie drógoddechowych.Ciemne oczy Monka rozbłysły.Spojrzał w dół, tam gdzie głowa Sophie spoczywała namoich kolanach.- Co to jest? - zapytałem pospiesznie, trącając stopą torebkę wypełnioną ziemią.To byłopierwsze, co przyszło mi do głowyNajwyrazniej zastanawiał się, co odpowiedzieć.Przynajmniej odwróciłem jego uwagę odSophie.- Lisie szczyny.- Lisie.?Uniósł stopę w wysokim bucie.- Na psy.To przynajmniej częściowo wyjaśniało jego odór.Lisy ostro cuchnącą uryną znaczyłyterytorium.Monk wysmarował się ziemią z jakiejś nory, mając nadzieję, że tak ukryje własnyzapach.I znowu odniosłem wrażenie, że istnieje coś, o czym powinienem sobie przypomnieć,byłem jednak zbyt rozkojarzony, aby się tym przejmować.- To je oszuka? - Wiedziałem, że nie, lecz nie miałem zamiaru mu o tym mówić.- Nie psy.Tresera.Nie doceniałem Monka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl