[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czok-czok-czok-czoka-czoka-czoka.Dwieście metrów dalej, ponad ścianą kanionu, wznosi się metaliczne cielskobezskrzydłego ptaka.Ten widok każe mi się gwałtownie zatrzymać; zalewa mnie fala emocji.Niedowierzając, próbuję zrozumieć, jakim cudem Monique i Andy zdołali tak szybko dotrzećna miejsce, a ratownicy równie szybko ściągnąć helikopter, ale po chwili pojmuję, że tamaszyna już tu była.Moje zdumienie zastępuje niewysłowiona ulga.Stoję nieruchomo wpiasku, na nic więcej mnie nie stać.Wayne i Erie, którzy też na chwilę zastygli, zaczynająmachać rękami, próbując dać znak załodze śmigłowca.Jesteśmy pośrodku kanionu,najwyższe, najciemniejsze postaci na obszarze o średnicy trzydziestu metrów - napłaskiej łasze, rzadko porośniętej niską trawą i krzewami, ale mimo wszystko nie jestempewien, czy ludzie w helikopterze nas widzą, dopóki maszyna nie skręca na niewielkiejwysokości, by zrobić pętlę i przelecieć nad naszymi głowami.Rozglądam się zanajlepszym miejscem do lądowania i dochodzę do wniosku, że jest to płaska połaćwarstwy osadowej przed nami.Pokonuję szybkim krokiem pięćdziesiąt metrów dzielącemnie od krawędzi piaszczystej łachy, podczas gdy maszyna wykonuje kolejny nawrót izawisa sześćdziesiąt metrów nad wyschniętym korytem.Erie dogania mnie i staje obok; obserwujemy, jak śmigłowiec zaczyna się zniżać.Robię dziesięć niewielkich kroków w stronę koryta i obracam się plecami do lądowiska,spodziewając się, że łopaty wirnika wzbiją chmurę piasku.Staram się utrzymać nanogach, pochłania to resztki mojej energii.Czuję słabość w kolanach i ogromną pokusę,by osunąć się na ziemię i ucałować ją, wyrażając radość z ocalenia.Wiem jednakdoskonale, że mój umysł jest śmiertelnie zmęczony podtrzymywaniem brzemienia bólu idyscypliny, która pozwoliła mi przetrwać do tej chwili.Chce się zbuntować, abdyko-wać,ale nie mogę mu na to pozwolić, dopóki nie znajdę się w szpitalu.Zawodzenie silnika nieco cichnie, pełen kurzu wiatr za moimi plecami przemieniasię w delikatny wiaterek.Odwracam się i widzę pasażera, który wyskakuje na sztywnychnogach przez tylne drzwi śmigłowca, po czym przywołuje mnie ruchem ręki.Podchodzęszybko szerokim łukiem do maszyny.- Ty jesteś Aron? - woła mężczyzna.Kiwam głową i wrzeszczę mu do ucha:- Tak.Mogę się z wami zabrać?Dostrzegam umundurowanego funkcjonariusza jakiejś służby na drugim końcuskórzanego siedzenia w helikopterze; gapi się na mnie szeroko otwartymi oczami.Niewidzę sanitariuszy wymachujących torebkami z kroplówką, nikt nie ma na dłoniachlateksowych rękawiczek, nigdzie ani śladu jakiegokolwiek sprzętu medycznego.Niespodziewałem się helikoptera do ewakuacji rannych, ale i nie maszyny, w której są tylkoskórzane siedzenia.Nie wiem dlaczego, ale nagle przestaję się przejmować krytycznością swojejsytuacji i chcę dać pilotowi albo temu funkcjonariuszowi czas na przykrycie czerwonegosiedzenia jakąś szmatą czy kurtką, zanim wsiądę do maszyny.Drę się do wnętrzahelikoptera, starając się przekrzyczeć warkot silnika i szum łopat: - Krwawię& zabrudzę wam tylne siedzenie!Ze środka huczy jakiś głos:  Właz! , a ja gramolę się przez dwa plecaki na środekskórzanej kanapy.Wołam do mężczyzny, który wcześniej wysiadł ze śmigłowca:  Proszę,wez mój plecak! , i wskazuję głową Erica, który stoi w odległości jakichś dwudziestumetrów.Mężczyzna biegnie pochylony we wskazanym kierunku i wraca po chwili z moimprawie pustym plecakiem.Jego jedyna zawartość to butelka z wodą i bukłak, jedno idrugie z drobiną szlamu, czołówka, multitool, aparat i kamera, wszystko razem ważymizerne dwa czy trzy kilogramy.Ciężar ten jednak wydawał mi się pięciokrotnie większyna odcinku trzech ostatnich kilometrów, zanim spotkałem rodzinę Meijerów.Dzwigałemplecak przez cały czas, nie chcę go teraz zostawiać.Wszyscy są na pokładzie, zapinamypasy i pilot maksymalnie zwiększa moc, wzbijając z dna kanionu chmurę kurzu.Ktoś mi podaje słuchawki, funkcjonariusze pomagają mi przełożyć je przezniebieską czapeczkę.Pilot pyta, czy go słyszę, odpowiadam:  Tak , sadowiąc się naskórzanym siedzeniu i jednocześnie unosząc obciętą rękę nad głową.Uporczywepulsowanie w kikucie jest dzięki temu nieco znoś-niejsze.Patrzę, jak kropelki krwizsuwają się po kawałku taśmy zwisającej z mojego łokcia.Jedna za drugą, docierają dokońca swej drogi i skapują na moją przesiąkniętą krwią koszulkę.Startujemy, przestaję się interesować swoim ubraniem i skupiam uwagę nakanionie.Wznosimy się coraz wyżej, wdzięczność, którą odczuwam, doprowadza mnieniemal do płaczu, ale odwodnienie zapieczętowało moje kanaliki łzowe.Choć siedzęwciśnięty między dwóch pasażerów, mogę wyglądać przez okna maszyny i widziećwszystko dość dokładnie.Patrząc wprost przed siebie, obserwuję dwie blizniacze czarnesylwetki Erica i Wayne a, którzy zamieniają się w maleńkie plamki na czerwonej płachcieżwirowatego koryta Barrier Creek; w końcu rama okna zasłania ich całkowicie.Kiedy wznosimy się ponad krawędz kanionu, mój umysł stara się zaakceptowaćgwałtowną zmianę horyzontu.Linia wyznaczająca przez ostatnie sześć dni mójwszechświat była klaustrofobicznie ograniczona, ale teraz w jednej chwili przeskakuje osto pięćdziesiąt kilometrów, ginąc ponad wspaniałym krajobrazem kanionów we mgle,która otacza góry La Sal na wschodzie.Mój wzrok doznaje wstrząsu.Wibracje helikoptera przechodzą w monotonny warkot, tylko nieznacznietłumiony przez słuchawki.- Jak daleko do Green River? - pytam, niepotrzebnie się wysilając, by podnieśćgłos.Bądz twardy, Aron.Już niedługo.Trzymaj się.Odzywa się pilot, słyszę go wyraznie na tle zgrzytliwych trzasków:- Lecimy bezpośrednio do Moab.Będziemy tam za jakieś piętnaście minut.Rany, jak dobrze.- Macie tu jakąś wodę?Obaj funkcjonariusze zaczynają się wiercić niespokojnie, jakby moja prośbawyrwała ich nagle z zaskoczenia.Nie mam pretensji.Gdyby to obok mnie usiadł facetzachlapany krwią, to też nie przyszłoby mi od razu do głowy zaproponować mu coś dopicia.Mężczyzna po mojej lewej wyjmuje butelkę z wodą zródlaną i podaje mi.Kiedytrzymam ją przez sekundę, patrząc na nią niepewnie, uświadamia sobie, że zakrętkawciąż znajduje się na miejscu, więc zdejmuje ją, po czym oddaje mi butelkę.Przesuwamysię, funkcjonariusz po prawej stronie podkłada pod moje ramię jakąś kurtkę, w którąwsiąka krew.Po dwóch minutach docieramy do potężnej rzeki w dole; sądząc po jej barwie i naszej pozycji, jestem pewien, że to Green River.W słuchawkach słychać głos pilota:- Rozmawiajcie z nim [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl