[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście oboje mieli tamtowarzystwo i mogli grać we trójkę w pokera i w inne gry karciane, boMacMurfee posłał z nimi jednego ze swoich ludzi, który, jak miałem siępózniej dowiedzieć, trzymał za dnia kluczyki od samochodu w kieszenispodni, a nocą pod poduszką, i kiedy któreś z nich poszło do ustępu, bezmała wartował pod drzwiami, oparty o kratkę obrośniętą powojem, wmeloniku na bakier, ażeby mieć pewność, że nie zrobią jakiegoś kawału wrodzaju drapnięcia przez tylne podwórko w kierunku odległej o dziesięćmil linii kolejowej.On też pierwszy przeglądał pocztę, bo nie byłoprzewidziane, aby Marvin i Sibyl otrzymywali jakąś korespondencję.Niktnie miał wiedzieć, gdzie się znajdują.I myśmy też się nie dowiedzieli.Dopiero w długi czas potem.Po drugie, Szef pomyślał o sędzim Irwinie.Jeżeli MacMurfee wogóle liczył się z czyimś zdaniem, to tylko ze zdaniem sędziego Irwina.Zawdzięczał mu wiele, a nie siedział znów tak pewnie na swoim stołku,żeby móc sobie pozwolić na utratę jednej z jego nóg.Toteż Szef pomyślał,że jest przecież sędzia Irwin.Wezwał mnie i powiedział: Mówiłem ci, żebyś wygrzebał coś na Irwina.Co znalazłeś? Znalazłem coś odrzekłem. Co? Szefie powiedziałem. Chcę dać Irwinowi szansę.Jeżeli potrafimi dowieść, że to nieprawda, nie puszczę pary z ust. Psiakrew! zaczął. Prosiłem cię& Daję Irwinowi szansę przerwałem mu. Obiecałem dwómosobom, że tak zrobię. Komu? No, przede wszystkim sobie samemu.Druga osoba jest nieważna. Sobie przyobiecałeś, co? Popatrzył na mnie twardo. Aha, sobie. Okej powiedział. Rób, jak uważasz.Jeżeli będzie klapowało, towiesz, czego chcę. Przypatrzył mi się posępnie i dodał: A lepiej niechklapuje. Szefie odrzekłem. Obawiam się, że będzie klapowało. Obawiasz się? zapytał. Aha. Dla kogo ty pracujesz? Dla niego czy dla mnie? No cóż, ja nie chcę wrobić Irwina.Przypatrywał mi się nadal.Wkońcu rzekł: Chłopie, ja nie żądam, żebyś go wrobił.Nigdy cię nie prosiłem,żebyś wrobił kogokolwiek, tak czy nie? Tak. Nigdy cię nie prosiłem, żebyś kogoś wrobił.A wiesz dlaczego? Nie. Bo to nigdy nie jest potrzebne.Nigdy nie trzeba kogoś wrabiać, bozawsze wystarczy prawda. Rzeczywiście masz wysokie mniemanie o ludzkiej naturze. Chłopcze powiedział. Chodziłem do prezbiteriańskiej szkółkiniedzielnej w tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam zwracali uwagę nateologię, i przynajmniej tyle mi z tego zostało.No i wyszczerzył naglezęby okazało się to bardzo cenne.Tak zakończyła się nasza rozmowa, po czym wsiadłem do samochodui ruszyłem do Burden s Landing.Nazajutrz, zaraz po śniadaniu, które zjadłem samotnie, bo Młody Dyrektorwyjechał do miasta, a matka wstawała dopiero około południa, wybrałemsię na spacer po plaży.O tej godzinie była pusta, tylko kilkoro dzieciakówbawiło się na roziskrzonych płyciznach o ćwierć mili dalej, małychdzieciaków, cienkonogich jak bekasy.Powędrowałem w tę stronę, a gdyje mijałem, przerwały na chwilę swoje skoki, pluskania i igraszki, by mniezaszczycić obojętnym spojrzeniem, obróciwszy ku mnie opalone, lśniąceod wody twarze.Ale trwało to tylko chwilę, bo najwyrazniej należałemdo owej tępej, nierozgarniętej rasy, noszącej buty i spodnie, a przecieżw butach i spodniach nie bryka się po jasnych płyciznach.Nie chodzisię nawet po piasku, jeżeli tylko można tego uniknąć, bo piasek nabierasię do butów.Ja jednak szedłem po piasku, który obficie nabierał mi siędo butów.Na to nie byłem za stary.Rozmyślałem o tym z satysfakcją izmierzałem ku kępie sosen, wielkiemu dębowi, mimozom i mirtom, którerosły tuż przy plaży, w miejscu, gdzie były korty tenisowe.Stało tam wcieniu kilka ławek, a ja miałem w ręku nie przeczytaną poranną gazetę.Po jej przeczytaniu chciałem pomyśleć trochę o tym, co miało się zdarzyćpózniej w ciągu dnia.Ale na razie jeszcze o tym nie myślałem.Odnalazłem ławkę przy pustyni korcie, zapaliłem papierosa i zacząłemczytać.Przeczytałem słowo po słowie pierwszą stronę, z mechanicznąuwagą księdza ślęczącego nad mszałem, nie myśląc o wszystkich tychwiadomościach, które mi były znane, a które nie figurowały na pierwszejstronie gazety.Zagłębiłem się już w trzecią z kolei, gdy usłyszałemgłosy i podniósłszy wzrok, zobaczyłem parę tenisistów, dziewczynę ichłopca, którzy zbliżali się od przeciwległej strony kortów.Zerknąwszymimochodem na mnie, objęli w posiadanie dalszy kort i zaczęli podawaćsobie małą, białą piłeczkę, od niechcenia, żeby rozluznić mięśnie.Po pierwszej wymianie piłek można było poznać, że znają się narzeczy.I że ich mięśnie nie wymagają zbyt wiele rozluzniania.Chłopakbył średniego wzrostu, może odrobinę poniżej średniego, z wypukłą klatkąpiersiową, silnymi rękami i bez żadnych zbędnych naddatków w pasie.Rudą czuprynę miał przystrzyżoną na jeża, kręte rude włosy widniałymu na piersiach, nad koszulką gimnastyczną, włożoną zamiast zwykłejkoszuli, a ciało jego było jednolicie, dziecinnie różowe poza dużymiplamami brunatnych piegów na twarzy i ramionach.Pośród tych piegówtwarz jego była wszystka białozębym uśmiechem i błyskiem niebieskichoczu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]