[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko, co opowiedział mi pan o miejscu zbrodnina wydmach,przemawia za tym, że tenmężczyzna jest pod parą,żeby wyrazić to obrazowo: jest rozpędzony.Chce więcej.Marthaler zamknął oczy, odchylił głowę.Czuł, jak rośniemu ciśnienie.Jeślispodziewał się, że ta rozmowa podniesie go naduchu, to ostatniesłowa psychologarozwiaływszelkie nadzieje.- Tak.My też tak przypuszczamy itego sięboimy.Przez chwilę siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu.Rainer Hirschberg na nowo nabił fajkę, pykał z niewzruszoną miną.Potemodwrócił głowęw stronę domu.Marthaler podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył na341.ścieżce zbliżającą się ku nim młodą kobietę z tacą w dłoniach.Miała na sobie sweterw kratkę, niebieskie dżinsyibuty do jazdy konnej.Włosyzwiązała w kucyk.Za cholewkę lewego buta zatknęła palcat.Zmiała się.Zastanawiał się, kim właściwie jest.Córką Hirschberga, jegodziewczyną czy żoną?- Umieracie pewnie z pragnienia - powiedziała.- Pomyślałam, że dzbanek cydrudobrze wam zrobi.Postawiła tacęna stole, musnęła ustami głowę Hirschberga i pożegnała się.Gospodarznapełnił szklanki.Marthaler wypił winodwoma szybkimi haustami.Zaczął się spieszyć, chciałjak najszybciej zakończyć tęrozmowę.- Sądzipan,że sprawcaznał swojeofiary?Znów zwlekał z odpowiedzią.- Topytanie zadałem sobie już kilka razy.Sądzę, że znałGabriele Hasler, a Andrei Lorenz nie.Nie umiemuzasadnić tego przekonania.Alemyślę, że jest słuszne.Zaczął odczegoś, co znał.Potem odważył się na kolejny krok.Chciałzwiększyć ryzyko.Tak mi się przynajmniej wydaje.- Mnie też - zgodził sięMarthaler.- Jestem tego samego zdania i też nie potrafiępowiedzieć dlaczego.Zastanowił się, o co jeszczemógłbyzapytać.Nie chciałprzeoczyćczegoś ważnego.- Jeden z moich współpracowników wyraził opinię, żesprawca chce zostać złapany.Myśli pan, że tak jest?Możetak być?- Faktycznie istnieje coś takiego jak dążenie doprzyznaniasię.Bywali zabójcy, którzy przez wiele dni jezdziliz zakrwawionym ubraniem ofiar na przednimsiedzeniusamochodu, żeby sprowokować zatrzymanie.- Więc widzą potwornośćswoichczynów.Chcą ponieśćkarę.342Hirschberg uniósł brwi i wykrzywił usta.- Muszę pana rozczarować.W nielicznych zaledwieprzypadkachchodzi o skruchę.Często sprawca chce, byjego rzekomo wielki czyn wreszcie stałsię publiczny, chcesię nimpochwalić.I chcesam zdecydowaćo chwili zatrzymania.Chce zostać złapany, żeby pokazać wszystkim, żeto on sprawił, iżświat wstrzymał oddech.On, po którymnajmniej siętego spodziewano.I jeśli się przyzna, możepowtarzać swój czynw duchu.To powód, dla któregowielu sprawców niedługo po zatrzymaniu sprzedajeswojehistorietelewizji albo jakiemuś poczytnemu czasopismu.Udają, że żałują, w rzeczywistości się chełpią. - Sądzi pan, że ma jakieś znaczenie fakt, iż GabrieleHasler została zabita w nocpoprzedzającą jejurodziny,aAndrea Lorenz w rocznicę swojego ślubu?-Z całąpewnością.Sadyści uwielbiają detale.Takie drobiazgi todla nich ta wisienka na torcie.- Ale skoro nie znał AndreiLorenz?-Powiedzmy raczej: to ona go nie znała.Tacy sprawcynamierzają swoje ofiary.To także daje im poczucie władzy.Zdobywają informacje, żeby kiedyś je wykorzystać.- Czy jestjeszcze coś,co mógłby mipanpowiedzieć?Coś, co pomogłobynam szybko go ująć?Odłożyłfajkę i spojrzał Marthalerowi prosto w oczy.- Przepraszam,ale wciążpan nie rozumie.Dla mnie tonieważne, czy go schwytacie.A jeśli go schwytacie, nieważne, co z nim zrobicie.Czy wyślecie go na terapię, zamkniecie zakratkami czy też dostaniekarę śmierci,tosą decyzjepoza moim zasięgiem.Wystarczająco długoignorowano moje zdanie.Co nie znaczy, że go nie mam.Alejuż go nie wyrażę.Marthalerwstał.Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce,wsiąść na roweri ruszyć pod stromą góręRuppertshainer.343.Ale zanim się pożegnał, Rainer Hirschberg jeszcze raz sięodezwał.- Mogę panu zadać jednopytanie?-Proszę.- Ma pan zemną kłopot, prawda?Powie mi pan,dlaczego?- Nasza rozmowa dużo mnie nauczyła.Wiele mi panwyjaśnił.Ale uważam, że trzeba stawiać granice.Niepodoba mi się panastanowisko, pańskiezrozumienie dlawszystkich, to że przyjmuje pankażde odstępstwo odnormy.Myślę, żeskrzywdzono pana tam, gdzie pan pracował.I że jest pan sfrustrowany.Ja czasemteż jestemzmęczony.Wtedy kładę się do łóżka i śpię dwanaściegodzin.A następnego rankawstajęi znów się wtrącam.W przeciwieństwie do pana,jestem zdania, że trzeba sięwtrącać.%7łe nie wolno sięprzyglądać, jakludzie się zabijają.Pan natomiast wydaje mi siękimś, kto nie chce interweniować.Ktosiedzi gdzieś w chmurach i patrzynaświat zgóry.I z łagodnym uśmiechem pozwala, by działosię wszystko, co się dzieje.Mamrację?- Tak.Ja bym to wyraził inaczej.Ale toteżbyło niezłe.- Widzi pan, iwłaśnie to mi się niepodoba.Mimowszystko dziękuję.Ale mam jeszcze jedno, ostatnie pytanie.Istnieją owady,które mogą zniszczyć cały rójpszczół.Zapomniałem, jak się nazywają.- Mówi pan ovarroa.To roztocza.Tak, to poważnyproblem dla wszystkich pszczelarzy.- Co panz nimi robi?-Są środki do ich zwalczania.Stosuję je.- No właśnie.Takmyślałem.d ziesięćpoprzedniego wieczoru Tobi długo jechał - nawetwtedy, gdy już było ciemno.Nie zwracał uwagi, dokąd.Niemiał celu, pozajednym: jak najbardziej oddalićsię od Frankfurtu.Na ostatnich kilometrach drogibyły coraz węższe,a miejscowości coraz mniejsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]