[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niemcy są też ludzmi.Wsunął rękę pod bok i jęczał żałośnie.Pobiegłem za kolumną.Nasi byli już na wzgórzach, gdzie stały au-striackie baterie.Wdrapawszy się za innymi, zobaczyłem jedną armatęprzewróconą, drugą zaprzężoną i otoczoną przez naszych.Trafiłem na szczególną scenę.Jedni z naszych chwycili za koła ar-maty, drudzy ściągali woznicę z siodła; Katz przebił bagnetem konia zpierwszej pary, a kanonier austriacki chciał zwalić go w łeb wyciorem.Schwyciłem kanoniera za kołnierz i nagłym ruchem w tył przewróci-łem go na ziemię.Katz i jego chciał przebić. Co robisz, wariacie?!. zawołałem odbijając mu karabin.Wtedy rozwścieczony rzucił się na mnie, ale stojący obok oficerpałaszem odtrącił mu bagnet. Czego się tu mieszasz?. krzyknął Katz na oficera i oprzy-tomniał.Dwie armaty były wzięte, za resztą pognali husarzy.Daleko przednami stali nasi pojedynczo i w gromadach, strzelając do cofających sięAustriaków.Kiedy niekiedy jakaś zbłąkana kula nieprzyjacielska świ-snęła nad nami albo zaryła się w ziemię wydmuchując obłoczek kurzu.Trębacze zwoływali do szeregów.Około czwartej po południu pułk nasz ściągnięto; było po bitwie.Tylko na zachodniej krawędzi horyzontu jeszcze odzywały się poje-dyncze strzały lekkiej artylerii, jak odgłosy burzy, która już przeszła.W godzinę pózniej na rozległym placu boju w różnych punktachzagrały pułkowe orkiestry.Przyleciał do nas adiutant z powinszowa-niem.Trębacze i dobosze uderzyli sygnał: do modlitwy.Zdjęliśmy ka-ski, chorążowie podnieśli sztandary i cała armia, z bronią do nogi,dziękowała węgierskiemu Bogu za zwycięstwo.Stopniowo dym opadł.Gdzie oko sięgło, widzieliśmy w rozmaitychmiejscach jakby skrawki białego i granatowego papieru, bez ładu po-rozrzucane na zdeptanej trawie.W polu kręciło się kilkanaście furma-NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG140nek, a jacyś ludzie składali na nich niektóre z owych skrawków.Resztazostała. Mieli się też po co rodzić!. westchnął oparty na karabinieKatz, którego znowu opanowała melancholia.Było to bodaj czy nie ostatnie nasze zwycięstwo.Od tej chwilisztandary z trzema rzekami częściej chodziły przed nieprzyjacielemaniżeli za nieprzyjacielem, dopóki wreszcie pod Vilagos nie opadły zdrzewców jak liście na jesieni.Dowiedziawszy się o tym Katz rzucił szpadę na ziemię (byliśmyjuż obaj oficerami) i powiedział, że teraz tylko sobie w łeb strzelić.Jajednak pamiętając, że we Francji już siedzi Napoleon, dodałem mu otu-chy i przekradliśmy się do Komorna.Przez miesiąc wyglądaliśmy odsieczy: z Węgier, z Francji, nawet znieba.Nareszcie twierdza kapitulowała.Pamiętam, że tego dnia Katz kręcił się około prochowni, a miał takiwyraz na twarzy jak wówczas, kiedy to chciał przebić leżącego kano-niera.Gwałtem wzięliśmy go w kilku pod ręce i wyprowadziliśmy zfortecy, za naszymi. Cóż to szepnął mu jeden z kolegów zamiast iść z nami na tu-łactwo, chciałbyś zmykać do nieba?.Ej! Katz, węgierska piechota nietchórzy i nie łamie słowa danego, nawet.Szwabom.W pięciu oddzieliliśmy się od reszty wojsk, połamaliśmy szpady,przebraliśmy się za chłopów i ukrywszy pod odzieżą pistolety wędro-waliśmy w stronę Turcji.Tropiła nas też, bo tropiła sfora Haynaua!.Podróż nasza po bezdrożach i lasach trwała ze trzy tygodnie.Podnogami błoto, nad głowami deszcz jesienny, za plecami patrole, a przednami wieczne wygnanie oto byli nasi towarzysze.Mimo to mieliśmydobry humor.Szapary ciągle gadał, że Kossuth jeszcze coś wymyśli, Stein byłpewny, że odezwie się za nami Turcja, Liptak wzdychał do noclegu igorącej strawy, a ja mówiłem, że kto jak kto, ale Napoleon nas nie opu-ści.Deszcz rozmiękczył nam odzienie jak masło, brnęliśmy w błociewyżej kostek, poodłaziły nam podeszwy, a w butach grało jak na trąb-ce; mieszkańcy bali się sprzedać nam dzbanka mleka, a chłopi w jednejwsi gonili nas z widłami i kosami.Mimo to humor był, a Liptak pędzącobok mnie tak, aż błoto bryzgało, rzekł zadyszany: Eljen Magyar!.Oto będziemy spali.%7łeby tak jeszcze z kielichśliwowicy do poduszki!.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG141W tym wesołym towarzystwie obdartusów, przed którymi nawetwrony uciekały, tylko Katz był pochmurny.On najczęściej odpoczywałi jakoś prędzej mizerniał; miał spieczone usta, a w oczach blade iskry. Boję się, żeby nie dostał zgniłej gorączki rzekł raz do mnie Sza-pary.Niedaleko rzeki Sawy, nie wiem którego dnia naszej wędrówki,znaIezliśmy w pustej okolicy kilka chat, gdzie nas bardzo gościnnieprzyjęto.Mrok już zapadł, wściekle byliśmy znużeni, ale dobry ogień ibutelka śliwowicy napędziły nam wesołych myśli. Przysięgam wołał Szapary że najdalej w marcu Kossuth po-woła nas do szeregów.Głupstwo zrobiliśmy łamiąc szpady. Może jeszcze w grudniu Turek wojska posunie dodał Stein.Ażeby się choć wygoić do tego czasu. Moi kochani!. jęczał Liptak zawijając się w grochowiny kładzcie się, do diabła, spać, bo inaczej ani Kossuth, ani Turek nas nierozbudzi. Pewno, że nie rozbudzi! mruknął Katz.Siedział na ławie naprzeciw komina i smutno patrzył w ogień. Ty, Katz, niedługo w sprawiedliwość boską przestaniesz wierzyć odezwał się Szapary marszcząc brwi. Nie ma sprawiedliwości dla tych, którzy nie umieli zginąć z bro-nią w ręku! krzyknął Katz. Głupi wy i ja z wami.Turek albo Fran-cuz nadstawi za was karku?.Czemu, żeście wy sami nie umieli gonadstawić?. Ma gorączkę szepnął Stein. Będzie z nim kłopot w drodze. Węgry!.już nie ma Węgier! mruczał Katz. Równość.nigdynie było równości!.Sprawiedliwość.nigdy jej nie będzie.Zwiniawykąpie się nawet w bagnie; ale człowiek z sercem!.Darmo, panieMincel, już ja u ciebie nie będę krajać mydła.Zmiarkowałem, że Katz jest bardzo chory.Zbliżyłem się do niego iciągnąc go na grochowiny, rzekłem: Chodz, Auguście, chodz. Gdzież pójdę?. odparł, na chwilę wytrzezwiony.A potem dodał: Z Węgier wypędzili, do Szwabów się nie zaciągnę.Mimo to legł na barłogu.Ogień na kominie wygasał.Dopiliśmywódkę i położyliśmy się rzędem z pistoletami w garści.W szczelinachchaty wiatr jęczał, jakby całe Węgry płakały, a nas zmorzył sen.Zniłomi się, że jestem małym chłopcem i że jest Boże Narodzenie.Na stoleNASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG142płonie choinka, przybrana tak ubogo, jak my byliśmy ubodzy, a dokołamój ojciec, ciotka, pan Raczek i pan Domański śpiewają fałszywymigłosami kolędę:Bóg się rodzi moc truchleje.Obudziłem się, łkając z żalu za moim dzieciństwem.Ktoś szarpałmię za ramię.Był to chłop, właściciel chaty.Podniósł mnie z grochowin i wska-zując w stronę Katza, mówił przerażony: Patrzcie no, panie wojak.Z nim się coś złego stało.Porwał z komina łuczywo i zaświecił.Spojrzałem.Katz leżał nabarłogu skurczony, z wystrzelonym pistoletem w ręku.Ogniste płatkiprzeleciały mi przed oczyma i zdaje mi się, żem zemdlał.Ocknąłem się na furze, którą właśnie dojeżdżaliśmy do Sawy.Jużdniało, zapowiadał się dzień pogodny ; od rzeki ciągnęła surowa wil-goć.Przetarłem oczy, porachowałem.Było na wozie nas czterech ipiąty furman.Przecież powinno być pięciu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]