[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Straże zmieniały się i widocznym było, że tak będą stać aż do rana.Skrzetuskiemu przeszło przez myśl, że może zdoła łatwiej w dzień się prześlizgnąć - lecz wnet rozstał się z tą myślą.W dzień brano wodę, pojono bydło, kąpano się - rzeka musiała być pełna ludzi.Nagle wzrok Skrzetuskiego padł na czółna.Po obu brzegach stało ich po kilkadziesiąt w szeregu, a ze strony tatarskiej sitowia dochodziły aż do pierwszych.Skrzetuski zanurzył się po szyję w wodę i począł posuwać się zwolna ku nim mając oczy utkwione jak w tęczę w tatarskiego strażnika.Po upływie pół godziny był tuż, tuż pierwszej łódki.Plan jego był prosty.Zadarte tyły czółen wznosiły się nad wodę tworząc nad nią rodzaj sklepienia, przez które głowa ludzka mogła się z łatwością przecisnąć.Jeżeli wszystkie czółna stały bokiem do boku tuż obok siebie, strażnik tatarski nie mógł zobaczyć przesuwającej się pod nimi głowy; więcej niebezpieczny był kozacki, ale i ten mógł nie dojrzeć, bo pod czółnami mimo przeciwległego ognia panował mrok.Zresztą nie było innej drogi.Skrzetuski nie wahał się dłużej i wkrótce znalazł się pod tyłami czółen.Lazł na czworakach, a raczej czołgał się, bo woda była płytka.Był tak blisko stojącego na brzegu Tatara, że słyszał parskanie jego konia.Zatrzymał się przez chwilę i słuchał.Czółna na szczęście były zestosowane bokami.Oczy miał teraz utkwione w kozackiego strażnika, którego widział jak na dłoni.Ale ten patrzył w kosz tatarski.Rycerz minął z piętnaście czółen, gdy nagle usłyszał tuż nad brzegiem kroki i głosy ludzkie.Przyczaił się natychmiast i słuchał.W podróżach do Krymu nauczył się po tatarsku, i teraz dreszcz przebiegł go po całym ciele, gdy usłyszał słowa rozkazu:- Siadać i jechać!Skrzetuskiemu zrobiło się gorąco, chociaż był w wodzie.Jeżeli jadący siądą w to czółno, pod którym w tej chwili się ukrywa, to zginął; jeżeli siądą w które ze stojących na przedzie, to także zginął; bo pozostanie puste oświecone miejsce.Każda sekunda wydała mu się godziną.Wtem kroki zadudniły w deski, Tatarzy siedli w czwarte lub piąte czółno tuż za nim, zepchnęli je i poczęli płynąć w kierunku stawu.Lecz czynność ta zwróciła na czółna oczy kozackiego strażnika.Skrzetuski przez jakie pół godziny ani drgnął.Dopiero gdy straż zmieniono, począł posuwać się dalej.W ten sposób dotarł do końca czółen.Za ostatnim zaczynały się znów sitowia, a dalej trzciny.Dostawszy się do nich rycerz, zziajany, spotniały, padł na kolana i dziękował Bogu całym sercem.Posuwał się teraz nieco śmielej, korzystając ze wszystkich powiewów, które napełniały szumem brzegi.Od czasu do czasu oglądał się za siebie.Ognie strażnicze zaczęły się oddalać, przesłaniać, migotać, słabnąć.Smugi trzcin i sitowia stawały się coraz czarniejsze, gęstsze i szersze, bo brzegi były bagnistsze.Straże nie mogły stać blisko- gwar obozowiska słabnął.Jakaś nadludzka siła skrzepiła członki rycerza.Darł się przez trzciny, kępy, zapadał w błota, topił się, płynął i podnosił się znowu.Nie śmiał jeszcze wyjść na brzeg - ale prawie czuł się już ocalony.Sam nie umiał sobie zdać sprawy, jak długo tak szedł, brnął, ale gdy znów obejrzał się - ognie strażnicze wydawały się jakby punkciki świecące w dali.Po kilkuset krokach znikły zupełnie.Księżyc zeszedł; naokoło była cisza.Wtem szum się ozwał większy i poważniejszy niż szum trzcin.Skrzetuski omal nie krzyknął z radości: las był z obu stron rzeki.Wówczas skierował się ku brzegom i wychynął z trzcin.Bór sosnowy zaczynał się tuż za sitowiem i trzcinami.Zapach żywicy doszedł do jego nozdrzy.Gdzieniegdzie w czarnych głębiach świeciły jak srebro paprocie.Rycerz po raz drugi upadł na kolana i ziemię całował w modlitwie.Był ocalony.Potem zagłębił się w ciemność leśną, pytając samego siebie: dokąd ma iść? gdzie go zaprowadzą te lasy? gdzie jest król i wojsko?Droga nie była skończona, nie była łatwa ani bezpieczna, ale gdy pomyślał, że wydostał się ze Zbaraża, że przekradł się przez straże, błota i tabory, i półmilionowe blisko zastępy nieprzyjaciół - wtedy wydawało mu się, że wszystkie niebezpieczeństwa przeminęły, że ten bór to gościniec jasny, który poprowadzi go wprost do królewskiego majestatu.I szedł ten nędzarz zgłodniały, zziębnięty, mokry, uwalany we własnej krwi, w czerwonej rudzie i czarnym błocie - z radością w sercu, z nadzieją, że wkrótce inaczej, potężniej wróci do Zbaraża.„Już nie zostaniecie w głodzie i bez nadziei - myślał o druhach w Zbarażu - bo króla sprowadzę!”I cieszyło się to serce rycerskie bliskim ratunkiem dla księcia, dla regimentarzy, dla wojska, dla Wołodyjowskiego i Zagłoby, i wszystkich tych bohaterów zamkniętych w zbaraskim okopie.Głębie leśne otwierały się przed nim i osłaniały go cieniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]