[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciałabym, \eby pan przyszedł.To nieoczekiwane zaproszenie zaskoczyło Holta.- To chyba nie byłoby właściwe - mruknął.- Ale\ jak najbardziej - obruszyła się Coco.- Nasze rodziny od dawna są ze sobąpowiązane.Bardzo byśmy chcieli gościć cię na tym ślubie.Ju\ za progiem odwróciła się i dorzuciła:- A Suzannie, niestety, nikt nie będzie towarzyszył.U\ywał wielu nazwisk.Gdy po raz pierwszy pojawił się w Bar Harbor, szukającszmaragdów, podawał się za brytyjskiego finansistę o nazwisku Livingston.Poniewa\ jegoplan powiódł się tylko częściowo, wrócił na wyspę pod nazwiskiem Ellis Caufield, tym razemodgrywając rolę bogatego ekscentryka.Niestety, pech oraz głupota wspólnika sprawiły, \emusiał porzucić równie\ i to przebranie.Zmierć wspólnika pokrzy\owała jego plany tylko w niewielkim stopniu.Terazwystępował jako Robert Marshall i zaczynał lubić swoją nową to\samość.Marshall byłwysoki, opalony i mówił z bostońskim akcentem.Ciemne włosy sięgały mu do ramion, atwarz zdobiły wąsy.Szkła kontaktowe zmieniły kolor oczu na brązowy.Zęby miał niecowystające.Aparat ortodontyczny kosztował go ładny kawał grosza, ale zupełnie zmieniałwygląd szczęki.U\ywając fałszywych referencji, Marshall zatrudnił się przy renowacji Towers.Szmaragdy były warte wszystkich tych wydatków i zachodów.Zamierzał je zdobyć zawszelką cenę.W ciągu ostatnich miesięcy te szmaragdy stały się jego obsesją.Ryzyko pracy takblisko Calhounów dodawało tylko pikanterii całej sprawie.Znajdował się o półtora metra odAmandy, gdy przyszła do zachodniego skrzydła porozmawiać ze Sloanem O'Rileyem.Obydwoje znali go jako Livingstona, ale \adne z nich nie zatrzymało dłu\ej wzroku na Mar-shallu.Do jego obowiązków nale\ało przynoszenie narzędzi i sprzątanie gruzu.Wykonywałswoją pracę dobrze i nikt nie miał do niego zastrze\eń.Przyjaznie odnosił się do innychrobotników i nawet od czasu do czasu wyskakiwał z nimi po pracy na piwo.A potem wracałdo wynajętego domu po drugiej stronie zatoki i snuł plany.System bezpieczeństwa w Towers nie stanowił \adnego problemu, szczególnie \emógł go wyłączyć od wewnątrz.Pracując w pobli\u Calhounów, mógł być pewien, \e usłyszyo wszelkich nowych tropach prowadzących do naszyjnika.A zachowując ostro\ność, mógłsam trochę poszukać.W papierach, które ukradł, nie znalazł \adnej wyraznej wskazówki.Jedynym śladembył list do Bianki podpisany Christian.Był to list miłosny.Mo\e tu nale\ało poszukaćjakichś śladów?- Hej, Bob, masz chwilę?Podniósł głowę i uśmiechnął się do majstra.- Mam parę minut.- Trzeba przenieść stoły do sali balowej na jutrzejsze wesele.Idzcie tam obaj zRickiem i pomó\cie paniom.Marshall poczuł na plecach przyjemny dreszczyk podniecenia.Poszedł do mieszkalnejczęści domu, wysłuchał instrukcji przejętej Coco i posłusznie pochwycił za krawędzcię\kiego stołu, który nale\ało przenieść na inne piętro.- Czy myślisz, \e przyjdzie? - zapytała C.C.Suzannę, kończąc mycie lusterpokrywających ścianę.- Wątpię.C.C.cofnęła się o krok i pod światło przyjrzała się lustrom, wypatrując smug.- Nie rozumiem, dlaczego nie miałby przyjść.Mo\e złamie się i dołączy do nas.- On nie jest szczególnie towarzyski - pokręciła głową Suzanna i w tej samej chwilidostrzegła dwóch mę\czyzn taszczących stół.- O, tutaj, przy tej ścianie.Dziękuję.- Nie ma za co - wykrztusił Rick przez zaciśnięte zęby.Marshall tylko się uśmiechnął.- Mo\e gdy zobaczy zdjęcie Bianki i usłyszy taśmę, którą nagrali Max i Lilah, tę zrozmową z pokojówką, która tu wtedy pracowała, to w końcu się przekona.Przecie\ jestjedynym \yjącym potomkiem Christiana.- Hej! - wrzasnął Rick i wymamrotał pod nosem przekleństwo, gdy Marshall naglewypuścił swój koniec stołu.- Nie sądzę, by uczucia rodzinne miały dla niego wielkie znaczenie - odrzekłaSuzanna.- Jedna rzecz w ka\dym razie zupełnie się nie zmieniła: Holt Bradford nadal jestsamotnikiem.Holt Bradford, powtórzył Marshall w myślach.- Czy mamy zrobić coś jeszcze? - zawołał do kobiet.Suzanna spojrzała na niego przez ramię.- Nie, ju\ nic.Bardzo dziękujemy.- Nie ma o czym mówić - uśmiechnął się szeroko Marshall.- Niezłe są, co? - wymamrotał Rick, gdy wyszli na korytarz.- A, tak - odrzekł Marshall, choć jego myśli w tej chwili zaprzątały szmaragdy, niekobiety.- Mówię ci, stary, miałbym ochotę.- Rick naraz urwał i wyszczerzył zęby wszerokim uśmiechu.Na górę po schodach wchodziły jeszcze dwie kobiety w towarzystwiekilkuletniego chłopca.Lilah spojrzała na robotników pobła\liwie.- O kurczę - jęknął Rick, przykładając rękę do serca.- W tym domu wszędzie sięczłowiek potyka o ślicznotki.- Nie zwracaj na to uwagi - powiedziała Lilah dobrotliwie.- Większość z nich jestnieszkodliwa.Szczupła rudawa blondynka odpowiedziała jej słabym uśmiechem.Umizgirobotników w tej chwili stanowiły najmniejsze z jej zmartwień.- Naprawdę nie chciałabym przeszkadzać - powiedziała z miękkim południowymakcentem.- Sądzę, \e byłoby najlepiej, gdybyśmy obydwoje z Kevinem spędzili noc whotelu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]