[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc Raczek się uśmiecha i mówiniesłyszalnym szeptem: O, synku drogi! Czym ja ci się odwdzięczę? Wez serce moje& Stary tograt, ale uczciwy& Niech ci, Bóg& I nie może mówić pan Raczek więcej, bo go coś w gardle ściska; przeto się skłonił %7łwirce,ze czcią spojrzał na Wigurę i poniósł dalej swoją radość, aż do łez wzruszoną.Pisał tej nocy długilist do Ignasia.Więcej w tym liście było wykrzykników niż słów rozsądnych i statecznych, leczcały pan Raczek był w owej chwili jednym wykrzyknikiem.Ignaś odkrzyknął mu zachwyconąepistołą i tak do siebie gadali przez dni kilka jak dwaj pomyleńcy, z których stary stanął naszczycie jednej góry, młody na szczycie drugiej i wołają ku sobie przez przepaście.Z nowym listem w kieszeni szedł Ignaś przez lotnisko poza szkołą, bowiem nie znałinnego, godnego uwagi terenu; spędzano go stamtąd jak bąka, co ustawicznie krąży i odpędzić sięnie da.Jakiś ruch niezwykły panował tam w tej chwili. Co się stało? zapytał Ignaś znajomego sierżanta. Starszego mechanika zabrali do ambulansu odrzekł tamten. Wójcika? Już wczoraj narzekał, że się zle czuje.A ten potez dokąd? Do Warszawy, a potem dalej.Nagle wezwany.Major Boniecki lecieć miał z Wójcikiem.Nie wie teraz, co robić, bo nie ma nikogo pod ręką, a ma zabrać mechanika.Ignaś już był przy majorze. Panie majorze, melduję posłusznie& Czego Olecki chce? I co tu w ogóle Olecki ma do roboty?Major, jak wszyscy, miał słabość do Ignasia, ale podniecony był i niezadowolony.Ignaśjednakże nie ruszał się, jak gdyby wrósł w ziemię.Stał wyprostowany, tylko oczami wodził zamajorem, aby się spotkać z jego wzrokiem.Stary lotnik spojrzał wreszcie na niego badawczo iuśmiechnął się. Rozumiem cię, dryblasie& Ale nic z tego nie będzie. Gdyby pan major chciał& bąknął Ignaś nieśmiało. Pal cię licho! Zaczekaj tutaj&Boniecki poszedł szybko do kancelarii i długo nie wracał.Kiedy się pokazał na lotnisku, wołał już z daleka: Polecisz, małpiszonie! Zbieraj się& Prędko!&Po upływie kwadransa Ignaś leciał do Warszawy.Jesienny czas był burzliwy i wiał silnywiatr: zrywał się nagle, rzucał się zajadle i ucichał, aby znowu po chwili narodzić się, zahuczeć isczeznąć.Maszyna orała powietrze z ciężką pracowitością, lecz pewnie i niezmordowanie.Cięła jeśmiga, zdawało się, że aż do krwi, i odwalała jego skiby na boki jak pług odwala ziemię.MajorBoniecki, lotnik wprawny i doświadczony, mógł uważać ten lot za igraszkę, chociaż wiatr, corazsilniejszy, chłodem smagał mu twarz.Ignaś, baczny i aż drżący z uwagi, nie zważał nawet naprzykry chłód, który mu mniej dokuczał niż siedzącemu na przedzie lotnikowi.Rozpierała goradość, że chociaż nie jest jeszcze ukończonym mechanikiem, uznany został za godnego dozastąpienia znakomitego Wójcika.Musiał major długo gadać, aby się na to zgodzono.Może by niepozwolono na ten lot z innym lotnikiem, ale major, wielka powaga, musiał zapewne wziąć nasiebie całą odpowiedzialność.I sprawa musiała być bardzo ważna, jeżeli jej nie odwleczono.Cóżgo to zresztą obchodzi, dlaczego się tak stało? Dość, że się stało i leci.Czas jest psi, ale lot tymbardziej zajmujący.Wciąż ich zrywa i spycha, wciąż trzeba pchać się uporczywiej.A Raczek animarzy o tym, że za godzinę Ignaś będzie już na warszawskim lotnisku.Już nie za godzinę, lecz zapół godziny.I już nie za pół godziny, lecz za piętnaście minut.Tam daleko, daleko widać jużmiasto, co legło nad rzeką jak rozłożysty potwór, co się rozkraczył nad nią i chłepce wodę.Och, jak szarpnęło!&Ignaś skupił całą uwagę i cały się naprężył.Nagle drgnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]