[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.10W miarę jak mijał czas, coraz bardziej denerwowało nas to,że właściwie nie posuwamy się w ogóle naprzód.Zadawaliśmysobie mnóstwo trudu, pracowaliśmy ciężko, ale konkretnychrezultatów nie było.Zawsze brakowało nam jakiegoś ogniwa włańcuchu faktów.Natrafialiśmy na ślad, który przez dobrymiesiąc wyglądał nawet dość obiecująco, a potem naglezdarzało się coś takiego, co całkowicie zbijało nas z tropu.Okazywało się, że nasz podejrzany ma żelazne alibi albo ofiara odnajdywała się zdrowa i cała i trzeba było szukaćzupełnie gdzie indziej.Mieliśmy jednakże również  powtórki.Zdarzało się, że osobnik, którego już skreśliliśmy z listy, nagle z powodudrobnego odkrycia znowu zaczynał wyglądać na poważniepodejrzanego.Tak było z Manneringiem i braćmi Tykes.Możew tej chwili uprzedzam nieco wypadki, ale wierzcie mi, żeczasami po prostu kręciło mi się w głowie od tej całejkołomyjki.Sprawdzanie wszystkich jolek i osób, któreewentualnie mogły być zamieszane w tę sprawę, wymagało nielada akrobacji.Czasami zdawało mi się, że każdy właściciel jolki jestpotencjalnym zbrodniarzem.W miarę jak zagłębialiśmy się wich życiorysy, wynajdywaliśmy coraz więcej grzechów.Cóż tobyła za zbrodnicza okolica!Lecz wróćmy do grudnia.Zgodnie z tym, co powiedział porucznik, bracia Tykesznajdowali się od 10 do 18 pazdziernika na pokładzie po-ławiacza ostryg.Aodzie takie, zgodnie z tutejszym zwycza -jem, pozostają z dala od portów przez całe dnie.Są towielkie, stare żaglówki, albowiem według prawa stanuMaryland bagrowanie dna musi odbywać się bardzopowoli i bez użycia motoru.Porucznik odmalował nam wtak ponurych barwach warunki życia na tych statkach,które przebywają całymi dniami na opustoszałych wodachzatoki Chesapeake, że aż żal mi się zrobiło tychnieszczęsnych Tykesów.Byli więc  oczyszczeni od wszelkich podejrzeń.Można ichbyło skreślić.Inspektor asekuracyjny nie wyraził ponadto żadnych za-strzeżeń co do okoliczności zatonięcia  Chochlika Morskiego iTowarzystwo wypłaciło im trzy tysiące dolarów tytułem premii.Wyjechali z miasteczka w niewiadomym kierunku.A czwartego grudnia znowu zadzwonił telefon i w słuchawcerozległ się znajomy nam, ordynarny głos i ten strasznyśmiech.Nie było wątpliwości, że nadal znajdujemy się w nie- bezpieczeństwie.Byliśmy mimo to zdecydowani dążyć wdalszym ciągu do rozwiązania zagadki.Ale jak? Po tygodniowejprzerwie Mary odzyskała znów werwę i animusz.Skacząc wwysokich botkach po świeżym śniegu i przyglądając się grupieszarych mew, skulonych na cienkim lodzie, skuwającymzatoczkę, powiedziała, że wszystko jej jedno, od czego zacznie.Po prostu zamierzała działać.Zabrać się do pierwszej lepszejjolki. Wybierz którąś  zaproponowała mi.Zamknąłem więcoczy i pokazałem palcem.Wypadło na  Argosy.Ta niebieska jolka była własnością niejakich państwaR.McGill, zamieszkałych niedaleko Annapolis.Moim zdaniem, całe te trzy tygodnie, jakie spędziła Mary,dobierając się do McGillów, ziały śmiertelną nudą, ale naszporucznik, przeciwnie, twierdził, że widzi tu cały szeregmożliwości.Nabrał zwyczaju wpadania do nas pod wieczór.Siadał, pykał fajeczkę i wtrącał swoje trzy grosze do naszychrozważań.McGillowie byli młodym małżeństwem z trojgiem ma-łych dzieci i mieszkali w sporym domku, w nowej dzielni-cy mieszkaniowej.Robert McGill praktykował w Anna-polis jako adwokat, a jego żona, Inga, była wielką, nieconiechlujną sympatyczną Szwedką.Mary dostała się doich domu bez najmniejszej trudności.Udawała przedstawicielkę jakiejś dobroczynnej instytucji.Po kilku dniach znalazła się na pokładzie  Argosy , którabyła przycumowana niedaleko domku McGillów.Aódz taodpowiadała dokładnie naszemu opisowi, miała nawet wkabinie wiszącą cynową lampę.Wprawdzie nie było tamścierek w czerwono-białą kratkę, lecz Inga zawiesiła w ku-chence firaneczki w kratkę niebiesko-białą.Porucznik odkrył także coś dziwnego.Okazało się, że łódz nie była wcale własnością McGillów.Należała do wuja Roberta, pana nazwiskiem Pittwood.GdyMary próbowała w czasie herbatki wydostać coś na ten temat zIngi, wylewna dotąd Szwedka szybko zaczęła mówić o katarachswoich dzieci. A więc mamy, być może, wreszcie naszą ofiarę  powiedziała Mary. Wuj?  zdziwiłem się. Przecież głos był wyrazniekobiecy. No tak, ale jest jeszcze ciotka, pani Pittwood. Ho, ho, atmosfera gęstnieje.Jednakże ci nudziarze, McGillowie, zaczynali midziałać na nerwy.Nic mnie tak nie nudzi, jak stereotyppodmiejskiego, amerykańskiego mieszczucha.Jednakżewiele dni upłynęło na dochodzeniu w sprawie wuja iciotki Pittwoodów.Okazało się, że nie ma ich w StanachZjednoczonych.Udali się jakoby na Jamajkę, naBermudy, do Antiguy czy do San Juan.Podobnoprzerzucali się z wyspy na wyspę, uprawiając sportypodwodne i jeżdżąc motocyklem.Tak było rzeczywiście.Albowiem w dniu dwudziestym grudnia udało się Marywreszcie dostać na salę sądową, gdzie właśnieprzemawiał w obronie swego klienta Robert McGill.(Który do tej pory przebywał w Cincinnati.) Głos jego nieprzypominał w niczym głosu naszego mordercy,oświadczyła Mary. A poza tym, Jack  dodała  on jest malutki.Małyurzędniczyna i mówi takim suchym urzędowym głosem.To już raczej Inga mogłaby popełnić morderstwo, ale nieon. Nie mów  uśmiechnąłem się  zapewniam cię, żemali mężczyzni zdolni są do wielkich zbrodni.Poczułem się nawet lekko dotknięty, gdyż sam jestem dośćniskiego wzrostu. Chociażby Napoleon  dodałem. To prawda, oczywiście.Ale miałam na myśli głównietego faceta, który usiłował cię zepchnąć z mostu.No i tenstraszny śmiech przez telefon.A pan McGill naprawdęnie jest demoniczny.Trzeba ci było słyszeć, jak zwracałsię do ławy przysięgłych.W dniu 22 grudnia Mary zabrała się do państwa T.S, Cobbs,właścicielki jolki  Wesoła Aódz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl