[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zarzuciło nim, a tylny zderzak zarył okamienisty podjazd.Zobaczył chłopca - dostrzegł go dopieroteraz - który stoczył się z bagażnika.Przez wybitą szybę widział kobietę, mężczyznę i kilkuinnych.Próbowali go dogonić, a on nieprzerwanie jechał dotyłu, mając nadzieję, że nie ma za nim żadnych cholernychdrzew, a przez popękaną tylną szybę nie widział dosłownieniczego.Zresztą i tak nie potrafił oderwać oczu od tych ludzi.Większość była na wpół naga; piersi tej kobiety podskakiwałypodczas biegu, a chłopiec, który skoczył na jego bagażnik, miałwyrazną erekcję.Widać, że to uwielbiali, byli jak jakieśniezniszczalne, dzikie zwierzęta albo duchy, nie nosili żadnychubrań, jakby nic się ich nie imało.Po prostu biegli wprost naniego, nie dbali, że może ich rozjechać, że kamienie ranią ichstopy, a ryk silnika jest nie do wytrzymania.Dopiero teraz zdałsobie sprawę, że cały czas krzyczy, i przestał dopiero, gdyświatła jego auta omiotły skrzyżowanie ze Scrub Point Road.Nacisnął hamulec.Tamci, a przynajmniej ci, którychwidział z tej odległości, byli jakieś sto jardów od niego i bieglidalej, nie poddawali się, zbliżali się szybko.Wrzucił bieg,poczuł, jak wyrywa do przodu.Próbował wymanewrować,kiedy przed maską pojawił się mężczyzna.Facet rzucił czymśw jego stronę, odskoczył w bok i zniknął.Poczuł nagły bólzaraz nad lewym okiem.Młotek szczęśliwie przeleciał kołojego głowy i rozbił tylną szybę, uderzając w nią obuchem.Tkwił tak w szkle niczym oskarżycielski palec wymierzony wjego stronę.Kręciło mu się w głowie bardziej, niż gdy był pijany wsztok, i ledwie udało mu się wyminąć kilka brzózek, którewyrosły spod ziemi, brakowało dosłownie kilku cali.Jegodłonie krwawiły, powbijały się w nie kawałeczki szkła, palceprzylepiły mu się do kierownicy.Poczuł mdłości, przewróciło mu się w żołądku.Tracił przytomność, ulatywała przez jego palce wraz zkrwią, spływała po czole.Walczył z utratą świadomości takmocno, jak nigdy wcześniej.Nadal byli zaraz za jego plecami,całkiem niedaleko.A wokół jedynie czarna jak smoła noc.22:05Mercedes jechał prawie siedemdziesiąt na godzinę.I choćnikt nie miał zamiaru tej nocy przejmo-wać się wypisywaniem mandatów za przekroczenieprędkości, na drodze numer sześć było wystarczająco dużoostrych zakrętów, że nie mogli przymknąć na tego błazna oczu,inaczej rozwaliłby się gdzieś po drodze.Poza tym samochódjechał całą szerokością drogi, raz jednym pasem, a raz drugim,jak ranny myszołów.Kiedy przejechali obok zamkniętego na głucho budynku,w którym niegdyś mieścił się wielobranżowy sklep Harmona,Harrison postawił na dachu koguta, włączył syrenę i kazalizatrzymać się delikwentowi na poboczu.Stanął tak nagle, że prawie w niego walnęli.A potem wysiadł z auta.Peters doznał olśnienia, kiedy to zobaczył.Tak właśnieróżni wariaci strzelają do gliniarzy, którzy siedzą jak kaczki wswoich radiowozach, podczas gdy tamci strzelają przezprzednią szybę.Odruchowo przygarbił się i sięgnął po swojątrzydziestkę ósemkę.Manetti i Harrison wysiedli z auta,klęknęli za otwartymi drzwiami i wycelowali broń w kierowcę.To samo zrobiłby Peters, tyle że był już zbyt stary, zbyt wolny izbyt tłusty.- Nie ruszaj się! - powiedział Manetti i gdyby nie lekkiedrżenie jego policzków, nie sposób byłoby poznać, że jestwystraszony jak cholera.- Odwróć się i połóż obie ręce nadachu samochodu! W tej chwili! Już!Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył na nichniewidzącym wzrokiem.Na moment zrobiło się naprawdę nerwowo.Manetti powtórzył instrukcje.Facet wyglądał na zaskoczonego, ale wreszcie odwróciłsię i zrobił to, co mu kazano.Wszyscy odetchnęli z ulgą.Peters wysiadł z radiowozu.Manetti i Miles Harrisonpodeszli już do kierowcy.Miał na sobie przyzwoity garnitur, lecz i tak wyglądałniczym upiór - twarz miał zalaną świeżą krwią, którazachlapała mu drogą koszulę Obsypany był jakimś świecącymproszkiem.Kiedy Peters podszedł do niego wystarczającoblisko, zobaczył, że jego dłonie również są całe we krwi.Nie tego oczekuje się po facecie zatrzymanym zaprzekroczenie prędkości.Ba, nie tego oczekuje się po kimkolwiek.Manetti trzymał go na muszce, a Harrison obszukiwał.Wiedzieli już, czym był ten srebrzysty proszek.Wmercedesie brakowało przedniej szyby.- Opowie nam pan, co się stało? - zapytał Manetti.Facet zaczął coś bełkotać, jakby kompletnie mu odbiło.Minęła chwila, zanim zdołali wyłapać z tej paplaniny cośsensownego, ale kiedy im się to wreszcieudało, ich zainteresowanie tym mężczyzną jeszczebardziej wzrosło.Peters wziął z domu butelkę, ale jeszcze nie zdążył jejtknąć i w sumie był z tego zadowolony.- Chwila, chwila - przerwał mu Manetti.- Mówi pan, żetam są dzieci? Dzieci.kto? Kobieta?- Tam kobieta, jakieś pierdolone monstrum! Rozbiła micaląjebaną szybę! - Pokazał palcem na przód samochodu.-Mówię wam, tam był facet z cholernie wielką siekierą i.bógjeden wie, ilu ich tam było.Biegli ze wszystkich stron!Przysięgam, że połowa z nich była naga jak.- A czemu w ogóle pan tam pojechał?- Zobaczyć się z żoną.- Tam jest pańska żona? Może się pan już odwrócić, już wporządku.Mężczyzna był biały jak prześcieradło.- Nie widziałem jej - odpowiedział.- Nie wiem.Niezdążyłem nawet wysiąść z auta.- Pańska żona tam mieszka? - zapytał Peters.-Odwiedza.znajomych.- Których? Jak się nazywają?- Amy i David.jak oni.jak mają na nazwisko, do kurwynędzy! Jezu, nie pamiętam.znamy się od., od.Gadał nieskładnie, jakby ktoś włożył mu w dupępapryczkę jalapeno.- Niech się pan spróbuje uspokoić - powiedziałManetti.- Skąd się wzięła krew na pana rękach?- Szkło! Mam na sobie wszędzie pieprzone szkło.Patrzcie, wywalili na mnie całą szybę!Wyciągnął przed siebie ręce.Nie miał żadnych głębokichskaleczeń, Peters widział, że to w większości malutkieodłamki.Trochę zejdzie, zanim uda się je powyjmować,szczególnie że czekały na nich pilniejsze rzeczy.Ludzie z tamtego domu przeżywali teraz piekło.- Przypomniał pan sobie ich nazwisko?- Pewnie, tak.Pamiętam.David i Amy.Jezu.Kurwa!Kurwal- A jak pan się nazywa? Proszę nam powiedzieć swojeimię.- Steven.Steven Carey.- Czy teraz jest pan w stanie powiedzieć nam, jaknazywają się znajomi?-No.Petersowi nie podobał się ten koleś.W jego spojrzeniubyło coś dziwnego.- Dobrze, a może nas pan tam zabrać? Pamięta pan drogę?- No tak.ja.- To w tamtym kierunku, skąd pan przyjechał, prawda? -Manetti wskazał palcem drogę za nimi.- Tak.Wąska droga polna.Chyba trafię.Ale nie chcę.niechcę tam wracać.Rozumiecie?Jeszcze chwila i się rozpłacze.- Proszę pana - powiedział Manetti - pańska żona iprzyjaciele mogą mieć teraz kłopoty.Prawdziwe kłopoty.- Wiem - odparł.- Dziecko też.- Jest tam dziecko?- Tak.Mój syn.Luke.- Powinien pan spróbować nas tam zabrać.Ze względu nażonę i syna.- Wiem.- Spróbujmy.- Kurwa, mówię wam, że nie chcę tam wracać.Nie maciepojęcia, jakie to jest pojebane.nie chcę.Facet cały się trząsł, Peters miał wrażenie, że zaraz nogiodmówią mu posłuszeństwa.Widywał ludzi w stanie szoku, atemu tutaj niewiele już brakowało.- Spokojnie - powiedział.- Hej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]