[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Helen prowadziła ze skupieniem zawodowego kierowcy w wyściguGrand Prix, nieustannie zmieniając biegi, walcząc wraz ze wspaniałymsamochodem przeciwko ulewie i ciemnościom.Trudne warunki jazdy wykluczały rozmowę, co bardzo mi odpowiadało.Zanim dotarliśmy do Marlborough, prawie doszedłem do siebie, a przynajmniej odzyskałem kontrolę nad sobą.Przejechaliśmyprzez Chippenham i błyskawicznie przeskoczyliśmy przez Bath.Jakąś milę za Bath, na szosie A3, kiedy przejeżdżaliśmy przezCorston, Helen bez uprzedzenia zahamowała przy krawężniku obokbudki telefonicznej i zgasiła silnik.— Zadzwonię do Seana O'Hary.Powinien już być w domu.Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wyskoczyła z alfy zabierając zesobą kluczyki, pewnie ze strachu, że jej ucieknę.Rzeczywiście przyszło mi to do głowy, ale okoliczności były przeciwko mnie.Poczęstowałem80się papierosem z jej torebki, wysiadłem i uchyliłem drzwi budki, żeby słyszeć rozmowę.Helen miała zmartwioną minę, mówiła szybko.— Ale na pewno można go złapać pod jakimś numerem?Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że ma jakieś kłopoty, więcodebrałem jej słuchawkę.— Kto mówi?Odpowiedział mi głos twardy jak skała, ale idealnie uprzejmy.— Portier w Carley Mansions.Doktor O'Hara ma tutaj apartament, proszę pana.— Czy był w domu dzisiaj wieczorem?— Jakieś pół godziny temu, proszę pana, i wyszedł znowu przeddziesięcioma minutami.Wszystkie jego sprawy zawodowe załatwiadoktor Meyer Goldberg na Sloane 8235.— To jest sprawa prywatna.— W takim razie przykro mi, ale nie mogę panu pomóc.DoktorO'Hara nie powiedział, gdzie można go złapać.Nigdy tego nie mówi,kiedy wychodzi, proszę pana.— Bardzo mądrze — mruknąłem.— Kiedy wróci, proszę muprzekazać, że dzwonił Ellis Jackson i zadzwoni jeszcze, prawdopodobnie rano.To pilne.Odwiesiłem słuchawkę i wyprowadziłem Helen na deszcz.— O ile znam Seana, spędzi noc w cudzym łóżku aż do rana.Majedną wielką słabość: wszelkie stworzenia rodzaju żeńskiego w wiekuod osiemnastu do dwudziestu pięciu lat.Powinien poradzić się dobregopsychoanalityka.Helen zdołała się uśmiechnąć.— Jesteś skończonym i nieuleczalnym łajdakiem.— Nie stawiaj mi diagnozy — poprosiłem.— Musimy dojechaćna drugi koniec Chewton Mendip, dobre dziesięć mil stąd, więc lepiejruszajmy.Jechaliśmy wśród cichych wzgórz.Tuż po dziesiątej w deszczudotarliśmy do Sidbury, kilku wąskich, opustoszałych uliczek, przyktórych stały piętnastowieczne domy.Zwolniliśmy, kiedy po lewejz ciemności wyłoniła się gospoda, przed którą parkowało kilkasamochodów.Potem na rogu naprzeciwko zauważyłem stację benzynową, gdzie wciąż paliły się światła.— Spróbuj tam — powiedziałem, a Helen kiwnęła głową i podjechała na stację.W małej szklanej budce przy wejściu stał mężczyzna w średnimwieku, ubrany w stary płaszcz nieprzemakalny i tweedową czapkę.6 — Cmi odwagi81Przed nim na półce leżały kwity i monety ułożone w schludne stosiki.Podniósł wzrok ze zdziwieniem, kiedy Helen nacisnęła klakson, alewyszedł od razu.Helen poprosiła o osiem galonów, a ja wysiadłemi stanąłem obok niego.— Okropna noc — zacząłem.— Owszem — zgodził się.— Właśnie zamykałem.— Szukam miejsca zwanego Sargon House — powiedziałem.—Właścicielem jest facet nazwiskiem Pendlebury.Wydawał się zdziwiony.— Z daleka pan przyjechał, co?— Z Londynu — odparłem.— Bo co?Odwiesił dystrybutor na hak.— Długa podróż na darmo.Oni zwykle kończą o dziesiątej.— Co kończą? — zapytałem.— No, nabożeństwa.Przecież po to pan przyjechał, nie? Po towszyscy przyjeżdżają.Helen gładko wtrąciła się do rozmowy, wyjmując banknot pięcio-funtowy i podając mu przez okno.— Wiem, to bardzo denerwujące.Dojechaliśmy do Newbury,potem za Bath skręciłam w złym kierunku i musieliśmy nakładać drogi.Spuścił wzrok, dopiero teraz ją zauważył i rozjaśnił się jak każdymężczyzna na widok tej niezwykłej twarzy.— W taką noc trudno zauważyć drogowskazy — powiedział,jakby chciał ją pocieszyć, że to nie jej wina.Wrócił do budki, a ja znowu wsiadłem do alfy.— Szybko myślisz — stwierdziłem.Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ facet przyniósł resztę.— Prosto do końca wioski, przez most i w prawo.Potem drogąprzez las jakieś ćwierć mili.Na pewno traficie.Przy bramie jest tablica z godzinami nabożeństw, jak w kościele.Nie miał zachęcającego wyrazu twarzy.Helen podziękowała mui odjechała.— Wszystko to bardzo tajemnicze — zauważyła, kiedy przejeżdżaliśmy przez most.— Jak myślisz, czym się zajmuje nasz pan Pendlebury?— Bóg raczy wiedzieć — odparłem.— Poczekamy, zobaczymy.Jechaliśmy ciemnym tunelem między drzewami, wzdłuż wysokiegokamiennego muru, w stronę plamy światła po lewej, która wreszciezbliżyła się i zamieniła w kilka lamp zawieszonych na pręcie z kutegożelaza nad otwartą bramą.Obok bramy wisiała tablica, starannie wymalowana na niebiesko82i złoto.Napis na tablicy głosił: „Świątynia prawdy", a pod spodem wypisano rozmaite rodzaje działalności, włącznie z weekendowymirekolekcjami i godzinami nabożeństw.W sobotni wieczór od ósmej dodziesiątej.U dołu listy widniało nazwisko Pendlebury'ego, gołei anonimowe.— No, przynajmniej nie każe się tytułować biskupem — stwierdziłem.— Podjedźmy pod dom i popatrzmy, jak to wygląda.Podjazd prowadził wśród sosen i tarasowych ogrodów zajmującychpowierzchnię kilku akrów.W głębi stał dom, georgiański, niezbytduży.Na żwirowanym placyku przed wejściem parkowało kilkanaściesamochodów, głównie jaguarów i bentleyów.Helen zatrzymała wóz na końcu rzędu, a ja wysiadłem i ruszyłemw stronę ganku.Frontowe drzwi stały otworem.Zatrzymałem się nastopniach i zaczekałem na nią.— Wygląda na to, że jeszcze nie skończyli — powiedziała.— Coteraz zrobimy?— Zrobimy odpowiednio świętobliwe miny i przyłączymy się doimprezy.Położyła mi rękę na ramieniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]