[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziewczyna lustrowała mnie tymi swoimi czarnymi, przenikliwymi oczami, rozpryskującnogami wodę na mieliznie.- Jesteś łazarzem - stwierdziła w końcu.- Nie.Pafianem.Idę na Wzgórze Płonącej Magdaleny, na maskę w Wysokiej Brazylii.Przepuśćcie mnie.- Ubierasz się tak jak my.- Wskazała moje podarte ubrania.Anku przechylił głowę,uważnie się nam przypatrując.Dziewczyna wskazała go kciukiem.- To pies - oznajmiła, jakby spodziewając się, że zaprzeczę.- W pewnym sensie.To jest szakal.- Mieliśmy psa - powiedziała z nostalgią.- Ale go zjedli.Byłam mała, więc mniezabrali.Z zoo.- Zoo - zawtórowałem.Spojrzałem na północny zachód, gdzie na niewidocznym,skrytym za białymi dębami wzgórzu mieszkali Zoologowie.Czyli pochodziła z Kuratorów.Objąłem ją spojrzeniem: ciemne żebrowanie jej boku, skryte pod strzępami kurtki;wynędzniała, poczerniała twarz; białe blizny na ramionach, w miejscach, gdzie spadły na niąkrople deszczu.Mogła mieć trzynaście lat.- Jak masz na imię?- Perła.- Przybliżyła się do mnie powolnym, nierównym krokiem, sprawiającwrażenie niezmiernie znużonej lub uspokojonej.Cofnąłem się.Za nią widziałem innych,kłębiących się nad ciałem chłopca.Niektórzy spośród nich rzucali liście i patyki na kamienieobok niego.- Masz taką białą skórę.- Wyciągnęła rękę w stronę moich piersi.Anku zawarczał, lecz dziewczyna tylko na niego popatrzyła.Odsunąłem się.Wzruszyła ramionami i odeszła kilka kroków.- Przepuść mnie.- Anku śledził ruchy zbliżającej się dziewczyny.- Bo będę musiał cięzabić.Spojrzała na moją uniesioną pięść i nadgarstek, gdzie pełgał blask strzalca.Wzruszyłaramionami.- I tak jestem już narzeczoną Zmierci.- Obnażyła zęby w ohydnym uśmiechu.Pochyliła głowę i uważniej mi się przyjrzała.- Zdaje mi się, że ty też zostałeś przeznaczony Rozdziawionemu.- Złożyła mi kpiący ukłon i zakaszlała.- Przekażę Pocieszeniu Umarłych, żewidziałam wybrańca Rozdziawionego, który bawił się w rzece z białym psem.- WarczenieAnku narastało.Przyczaił się jakby do skoku.Perła roześmiała się i odeszła parę kroków.- Kto to taki Pocieszenie Umarłych? - zawołałem.Uśmiechnęła się, znów ukazującżółte zęby, i pokręciła głową.- Nasz pan - oznajmiła, gramoląc się na brzeg.- Pan Pogrążonej Katedry.- Odwróciłasię i zamachała ręką.- Malcy boją się tego psa - zawołała - więc cię nie zabiją.A mnie niechce się już jeść.Zmierzam na spotkanie z Rozdziawionym, z Władcą Psów.Opowiem mu,że cię tutaj spotkałam.Jej śmiech był radosny i czysty jak każdego pafiańskiego dziecka; wzniosła rękę,naśladując pafiańskie pozdrowienie.- Byłam ukochaną córką pewnego Zoologa.Teraz nabawiłam się zarazy, od którejkości miękną, aż całkowicie stopią się z ciałem jak masło.A jednak.- Wykonała niezgrabnypiruet, zatrzymując się na brzegu.- Podoba mi się pysk twojego psa.Roześmiała się i plusnęła wodą w Anku, który rzucił się na nią, warcząc.Zdążyłajednak już się wydostać na kamienisty brzeg, gdzie w kręgu przy ognisku dzieci powitały jąpłaczliwymi okrzykami.5.Dobrze zachowane skamielinyRazem z Anku przekroczyliśmy Tygrys w miejscu położonym najbliżej WzgórzaPłomiennej Magdaleny.Cienie łazarzy za nami zasłaniały niewielki jasny punkt ich ogniska.Po kilku chwilach zniknęli nam z oczu.Wzgórze, na które się wspięliśmy, zaczęło wkrótce opadać.Rozpoznałem jużpierwszy z naszych Domów, ozdobne iglice i minarety Zwiętego Alabana wznosiły się ponadciemne korony cyprysów, którymi wysadzono łuk podjazdu.Na przemian biegnąc i ślizgającsię, pokonałem trawiasty stok do naznaczonej koleinami Starej Drogi, którą Kuratorzy ciąglejeszcze utrzymywali, by służyła im w czasie rzadkich odwiedzin w Mieście.Przystanąłem.Oparty o pień drzewa, wygładziłem tunikę na kolanach i otrzepałem nogi z kawałkówkory i zeschłych pędów.Widok wystrzępionego rąbka szaty uświadomił mi, że taki strójniezbyt nadaje się na maskaradę.Dotknąłem włosów, próbując rozplatać kłębowisko suchychliści i splecionych kosmyków.Nic dziwnego, że Perła wzięła mnie za łazarza.Z ponurym uśmiechem postanowiłem wejść na Bal Motyli tak, jak stałem.Będziemnie jeszcze trudniej rozpoznać.Kto by bowiem pomyślał, że piękna prostytutka RafaelMiramar pokaże się ludziom w tym stanie - na dodatek nie proszony! - wynędzniały izaniedbany, a przy tym piękny i krwiożerczy jak sam Rozdziawiony, w towarzystwieśmiejącego się psa i ukrytego żądła jadowitego skorupiaka? Zaśmiałem się, odrywając odtuniki pasmo tkaniny, którym przewiązałem włosy.Myśli miałem krwawe.Zawołałem Anku iruszyłem w stronę drogi.Tę trasę już niegdyś przemierzałem, chociaż nigdy sam i nigdy nocą.Przede mnąwyrosło Wzgórze Płomiennej Magdaleny, ozdobione drogą białą od marmurowych ułomkówi skrzywionych resztek latarni z kloszami ignis florum.Starsi musieli przez całe popołudniezajmować się wypuszczaniem paziów i ciem samburów, na cześć których co Czasień odbywałsię Motyli Bal.Dorosłe sambury w ogóle nie jedzą.%7łyją przez jedną zaledwie noc, podczasktórej się rozmnażają, i właśnie to krótkie przejście od poczwarki do martwej łupinyświętowaliśmy.Motyle błądziły po drodze, wlokąc tylne skrzydła po marmurze ipozostawiając za sobą lśniący blado barwnik.Za to ćmy latały wszędzie, przyciągały jezwłaszcza zielonkawe klosze.Wolne ruchy skrzydeł sprawiały, że zdobiące je oczy mrugałysennie, jakby noc była peleryną skrywającą niewidzialnego Argusa.Jedna z ciem z rozgałęzionymi czułkami przeleciała tak blisko, że od powiewu jejskrzydeł poruszyły się włoski na grzbiecie mojej dłoni.Uniosłem strzalca, skupiającwezbraną w sercu wściekłość, dopóki skorupa nie zaczęła migotać.Rozwarłem dłoń.Wylądowała na niej ćma, zwabiona fioletowym blaskiem.Pełzła po dłoni w kierunkunadgarstka.Na chwilę przystanęła z drżącymi pierzastymi czułkami.Przypomniałem sobiezdradę Rolanda, furię i moje pożądanie trupa Franki, aż poczułem, jak krew zaczyna żywiejkrążyć w moich żyłach.Czarna iskra jedynego żądła strzalca wysunęła się i przebiła tułów ćmy.Po chwiliszpikulec się schował.Maleńkie nóżki zesztywniały, pusty żołądek wypuścił cząsteczkępowietrza, podmuch wiatru poruszył sparaliżowanymi skrzydłami.Dmuchnąłem na nią iobserwowałem, jak ląduje na drodze, pośród rojów współplemieńców, którzy pełzaliwyczerpani po marmurowej drodze.Dałem Anku znak, że idziemy, i wstąpiłem w stadomotyli.Na szczycie wzgórza w blasku świateł widniał Dom Wysokiej Brazylii: pod okapemwisiały niezliczone klosze i świece, ich promienie jak w pryzmatach rozszczepiały się wsławnych Hagioskopijnych Glifach.Owalny podjazd zastawiony był lektykami, starsi, którzyje nosili, albo drzemali, albo grali w go.Ich ciche głosy i stukanie kamyków o drewnianeplansze wywołały falę nostalgicznych wspomnień.Zawahałem się.Dopiero łagodny uciskpyska Anku na udzie kazał mi wyjść z półmroku drogi na podjazd.Usłyszałem głośniejszy stuk, gdy wszystkie kamyki opadły jednocześnie, i wtedyodwróciło się w moją stronę kilkanaście bladych twarzy.Przełknąłem ślinę, odrzuciłem włosyi uniosłem do ust trzy palce w geście pafiańskiego pozdrowienia.Znajdujący się najbliżejstarszy taksował mnie przebiegłym spojrzeniem; węgiel i przesadzona dawka oktynykorzystnie zmieniały tę zrujnowaną, niegdyś piękną twarz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]