[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Nie.Z koszem na plecach niewygodnie się walczy.Musiałem usiąść na ziemi.Czułem się słaby i okropnie zmęczony, jakbym szedł bezwytchnienia od dwóch dni.Patrzyłem na moich własnych żołnierzy, którzy nie przeszli nastronę wroga, nie poddali się, a teraz w nagrodę byli łowną zwierzyną w jakichś lasach, poczym zostali zabici przez tego, któremu byli wierni.Zwiat zaczął zdawać się zbytskomplikowany i niezrozumiały.PDF created with pdfFactory trial version www.pdffactory.comPatrzyłem na szarą twarz z zastygłym wyrazem cierpienia tego, którego pchnąłem wbrzuch.Miał szeroko otwarte oczy.%7łołnierz, którego przebiłem mieczem, wciąż żył, krztusząc się i walcząc o każdy oddech.Inny poruszał się niemrawo, drapiąc palcami piach, a następny jęczał przerazliwie.Brus wyjąłz zanadrza krótki, szeroki sztylet i podszedł do niego. Brus! krzyknąłem.Nie zareagował.Ukląkł przy żołnierzu, objął go troskliwie zaramiona, po czym nagle dzgnął w kark.Ten szarpnął się rozpaczliwie, a jego stopyzadygotały, drapiąc okutymi podeszwami trawę i ubitą ziemię traktu.Jęki ucichły.Wbiłem wzrok w ziemię, widząc, jak mój przewodnik pochyla się przy następnymkonającym. Nie.błagam.nie.mamo. Usłyszałem, a potem rozległ się krótki, przerazliwykrzyk.Dotąd wydawało mi się, że pokonany w walce pada natychmiast i odchodzi.Błyskawicznie i bez zbędnych cierpień.Nie zdawałem sobie sprawy, że nawet ktoś przeszytymieczem na wylot może konać godzinami.Słyszałem, jak buty żołnierzy szurają po ziemi, kiedy Brus odwlekał ich jednego podrugim w las.Potem przeszukał krzaki i rzucił na ścieżkę dwa podarte, wielokrotnie łataneworki.Milczałem.Brus wysypał zawartość worków, ale niewiele tego było: jakieś szmaty,pogięty kubek, spleśniały kawałek sera, zawinięty w przetłuszczony papier.Znalazł płaski,niemal pusty bukłak i, trzymając go między kolanami, oblał wodą pokrwawione dłonie i nóż. Wojna to tryumf konieczności odezwał się, spłukując krew.I myjąc metodycznieręce. Bardzo często robisz nie to, co słuszne albo szlachetne, ale to, co trzeba.Oni uznali, żemuszą nas obrabować i zabić.Byli głodni, zaszczuci i porzuceni.Dlatego to my musieliśmyzabić ich.I dlatego trzeba było to dokończyć, kiedy byli już pokonani.Wzięcie do niewolibyło niemożliwe.Pozostawienie konających na drodze, okrutne i niebezpieczne.Pokiwałem głową w milczeniu.Czułem się tylko zmęczony.Worki i miecze wyrzuciliśmy w krzaki, plamy krwi na drodze zasypaliśmy piachem.Szliśmy traktem przez całą noc, potem znalezliśmy strumień i weszliśmy z jego biegiemspory kawałek w las, żeby umyć się, napić i przenocować wśród gęstego zagajnika.Kolejnejnocy wróciliśmy na szlak.Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy na tej drodze zwykłego wędrowca.Ledwo zapadłzmierzch, usłyszeliśmy tętent i wskoczyliśmy natychmiast pomiędzy drzewa, gdzie padliśmypłasko na ziemię, czekając, aż podróżnik przejedzie.To był jeden jezdziec, jadący szybko na wielkim, cętkowanym koniu.Tyle tylkozdążyłem zauważyć.Odczekaliśmy, aż ucichnie tętent kopyt, potem jeszcze trochę, a pózniejPDF created with pdfFactory trial version www.pdffactory.comruszyliśmy w dalszą drogę.Dla pewności brzegiem lasu.Myślę, że byliśmy po prostu zmęczeni.Inna rzecz, że wyprzedziwszy nas i zaczaiwszysię za kępą krzaków dwieście kroków dalej, siedział zupełnie cicho.Nawet jego koń niewydał z siebie najmniejszego dzwięku. Dobry wieczór, wędrowcy. Odezwało się z ciemności.Zamarliśmy obaj, sprężeni do skoku, zaciskając palce na drewnie podróżnych kijów.Siedział na leżącym koniu.Zwierzę szarpnęło głową i dzwignęło się na nogi, a jezdziec tylkozakołysał się w siodle i zjechał na ścieżkę.Miał na sobie kireneńską kurtę z klanowymi obszyciami, podróżny kapelusz,przypominający płaską miskę, nóż na lewym biodrze, miecz przy siodle i łuk na plecach.Patrzyliśmy na niego w osłupieniu. Zauważyłem, że schowaliście się, kiedy przejeżdżałem.Wędrujecie nocą i kryjecie sięprzed każdym, więc chyba nie jesteście niebezpieczni.Pozwólcie, że spojrzę wam w twarze.Unieście lekko ronda kapeluszy, dziękuję.Jestem Lemiesz, syn Szkutnika, kai-tohimon klanuGęsi.Milczeliśmy.Wydawał się niemożliwy.Mógł nam się śnić albo pochodzić z jakiejś bajki, ale przecieżnie mógł istnieć naprawdę. Spojrzałem wam w twarze.Wiem teraz, że mogę wam zaufać.Widzę twarze ludziświatłych i bywałych.Ale widzę też zmęczenie, widzę długą drogę i widzę strach ściganego.Dlatego powiem tak odwiedzcie mój dom.Jedyny wśród tych pustkowi.Odpocznijcie,zjedzcie i wykąpcie się.A w zamian, powiedzcie mi, co się dzieje na świecie.Byłem wosadzie Hazył Gyr za lasem, ale tam chyba wszyscy poszaleli.Bredzą, jakby mieli gorączkę.Wy idziecie z daleka, więc powinniście coś wiedzieć. Dziękujemy, panie odpowiedział Brus. Jesteśmy Sindarami.Ja nazywam sięTendzyn Byrtałaj, a to jest mój siostrzeniec Ardżuk Hatarmał.Wkrótce będzie urzędnikiem.Wracamy do domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]