[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlatego też skręcił z drogi międzystanowej na Belmont i wkrótce znalazł się na boleśnie znajomych przedmieściachChicago.Otoczył go tłum przyjaciół, których nie widział od lat: płaskie, wapienne budynki podobne do żółtawych zam-ków, estakady na żelaznych konstrukcjach i czarnoskóre dzieciaki na ulicach  Chicago!I wreszcie jezioro! Poczuł ukłucie w sercu, widząc bezmiar pięknych, uśmiechniętych wód, otoczonych wieńcemnajbardziej niezwykłych wysokościowców, jakie znał.Jedne były długie i chude jak kręgosłupy, inne lśniły chłodem zaszaro-błękitnym szkłem w stylu Bauhausu.Moose pojechał na południe, przez Lake Shore Drive, kiwając się w takt MissYou Stonesów, pełen zaangażowania, świadom celu  Jezu, ta muzyka rozgrzewała go jak podmuch z uchylonego pie-cyka. Ah ah ah ah ahahah.Ah ah ah ah ahahah  zawodził, wtórując Mickowi.Była piętnasta; na jeziorze roiło się od łodzi.Skręcił w Michigan Avenue i minął starą, żółtą wieżę ciśnień, która przetrwała pożar z tysiąc osiemsetsiedemdziesiątego pierwszego roku.Czuł narastającą niecierpliwość, zbliżając się do Chicago River  ponurego szlakuwodnego, którego ujście w dawnych czasach wiecznie pogłębiano, usuwając szybko osadzający się piach; do rzeki, którakażdej wiosny zalewała miasto, póki ulice Chicago nie zostały podniesione o dobre cztery metry powyżej pierwotnegopoziomu.Wreszcie zobaczył stare linie kolejowe i stację, na której wybudowano pierwsze elewatory zbożowe.Mooseczuł się uskrzydlony trudnym do zniesienia podnieceniem, które odczuwał na myśl o całym dniu spędzonym wśród tychreliktów; o nurzaniu się w ich przebrzmiałym blasku.Kiedy jednak zbliżył się do srebrzystej bryły Klubu Uniwersytec-kiego, w którym starszawi kelnerzy przepracowali ponad połowę życia, kiedy myślą był już przy malinach i poddaszach zwidokiem na rzekę, urządzonych w dawnych rzezniach i pakowalniach mięsa, nagle, bez ostrzeżenia, poczuł się totalniewyczerpany, jakby widział to wszystko zbyt wiele razy.Koleje, maliny.Dość.Kiedy jechał nad nurtem Chicago River, koła bębniły o metalowe płyty.Kolumna zielonkawej wody, potem staredrapacze chmur, Wrigley Building i Tribune Tower, a pózniej już zjazd w cienistą, mroczną ulicę ku Instytutowi Sztuki.Skręcił nagle w lewo, do Parku Granta.Coś się zmieniło w jego dobrym dotąd nastroju; osunęło się, ale nie padło.Niechodziło o zimny nurt myśli, ale raczej o zmęczenie na widok gorączkowej aktywności bywalców parku: wyrój kocykówRLT piknikowych, dzieci, trawa, Buckingham Fountain z trąbami rzygającymi wodą.Jezu, zabierz mnie stąd, pomyślał Mo-Moose i znowu zjechał na Lake Shore Drive.Tym razem pojechał na północ, w stronę, z której przybył.Umykał z okolic,które zaledwie o kilka minut wcześniej witał triumfalnie.Lodowaty prąd myśli owinął mackę wokół jego kostki i Moose gwałtownie przyspieszył, żeby uciec od niego.Czuł, że musi wreszcie wysiąść z samochodu.Mógł zatrzymać się przy Fullerton Beach.Znowu skoczył pamięcią wprzeszłość, do swych mniej więcej dwudziestu wizyt na Fullerton Beach, i wspomnienie plaży zaatakowało go ławąpojedynczych obrazów: hot dogi, koktajle mleczne, brudny piasek pełen niedopałków, krzyki dzieci.wszystko, o czymcelowo zapominał.Wyobraził sobie, że jedzie po Lake Shore Drive na zachód, do Starego Miasta.W tym momenciepoczuł na sobie atak kolejnej skompresowanej antologii zdarzeń: palący się węgiel, bluszcz na murze, śmiech dziewcząt,słodycze.Wszystko zniknęło, ale pozostał ślad.Jak siniak na chrząszczu u Kafki.Każda drobina wspomnień rozwijałasię w ciele Moose'a, uwalniając ładunek wspomnień o rzeczach straconych. Nie straconych! Zyskanych!  zagrzmiał na cały głos, lecz zaraz potem, dzięki Bogu, zapomniał o tymdylemacie (stracone czy zyskane?), bo zbliżał się do przystani jachtowej w Belmont.Tak, to było odpowiednie miejsce.Moose wprowadził wóz na parking i z ulgą uwolnił się z pasów, które, jak mu się zdawało, służyły tylko temu, by ostrepociski pamięci łatwiej mogły w niego trafić, przebić ciało i porozrywać je szrapnelami głupiej, niebezpiecznej nostalgii.Tak bardzo cieszył się odzyskaną wolnością, że nawet nie zamknął kluczykiem drzwi.Być może jednak spacer po przystani w Belmont, w stronę pala z totemami, nie był najlepszym lekarstwem naotrząśnięcie się ze wspomnień.Ciężkie korony drzew, ich zapach, kolor farby na placu zabaw, szum wiatru nad jeziorem wszystko to przeniosło go wprost w dzieciństwo, w czas eskapad z ojcem, na które czekał zawsze z takimutęsknieniem.Jego ojciec był cichym, kulturalnym człowiekiem, jednym z tych, którzy liczą wydawaną im resztę, byprzypadkiem nie dostać za dużo.Miał dłonie jak rękawice łapacza, wielkie, miękkie i ciepłe.Lecz oto stało się cośdziwnego  dłonie Moose'a urosły, osiągając groteskowe rozmiary, a prowadzony przez ojca za rękę mały chłopiec,którym był jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu, pochłonięty przez swą nową, starszą, terazniejszą osobowość.Wspomnienie było jednak tak silne, że Moose miał wrażenie, że idą teraz razem, ramię przy ramieniu, Moose i małyMoose, mijając lśniące, białe kadłuby z włókien węglowych, i że trzyma dłoń chłopca w swoim wielkim, niezgrabnymłapsku. Chodzmy nad wodę, popatrzymy sobie na jezioro  powiedział na głos do tego chłopca, chcąc sprawić muprzyjemność. Tędy  dodał łagodnie i zachęcająco, kiedy ruszyli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl