[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie imiona, ale geny sprawiają, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.– To wola bogów.– Jedwab nie czuł najmniejszego bólu, choć lekarz macał palcami opuchniętą prawą kostkę.– Gdybyś był wysoki, powiedziałbyś, iż to dlatego, że matkę miałeś wysoką.– Nie boli?Jedwab potrząsnął głową.– Ja w niczym nie przypominam swojej matki – rzekł.– Była drobnej budowy i ciemnowłosa.Nie mam pojęcia, jak wyglądał mój ojciec, lecz wiem, że wyrosłem na człowieka, jakiego zaplanował sobie, jeszcze przed moim urodzeniem, pewien bóg.– Twoja matka nie żyje?– Odeszła do Centralnego Procesora na miesiąc przed moim wyświeceniem.– Masz niebieskie oczy.Jesteś dopiero drugą… nie, trzecią osobą o takich oczach, jaką spotykam w życiu.Szkoda, że nie wiesz, kim był twój ojciec.Chciałbym go zbadać.Spróbuj, czy możesz na tej nodze stanąć.Jedwab dźwignął się z krzesła.Noga utrzymała jego ciężar.– Świetnie.Teraz wesprzyj się na mnie, podejdziemy do stołu.Położysz się na nim.To proste złamanie, ale muszę złożyć ci nogę i wsadzić ją w gips.Najwyraźniej nikt nie zamierzał go zabijać.Jedwab wręcz napawał się tą myślą.Nikt nie zamierzał go zabijać, a więc wciąż istniała szansa, że uratuje manteion.Krew był lekko wstawiony.Jedwab zazdrościł mu tego stanu prawie tak samo mocno jak tego, że posiadał manteion.Krew, jakby czytając w jego myślach, zapytał:– Nikt ci jeszcze niczego nie podał, patere? Piżmo, przynieś mu coś do picia.Młody przystojniak wyszedł, a Jedwab natychmiast poczuł się odrobinę lepiej.– Mamy też inne środki, patere, ale nie sądzę, byś ich używał.– Twój medyk podał mi już środek przeciwbólowy.Nie byłoby rozsądne mieszać go z jakimś innym.– Choć działanie leku już minęło, robił wszystko, by nie pokazać tego po sobie.– Masz rację.– Krew wychylił się z obitego czerwoną skórą wielkiego fotela tak daleko, aż Jedwab w pewnej chwili obawiał się, że gospodarz spadnie na podłogę.– Do wszystkiego podchodzić lekko, to moja dewiza.Zawsze jej hołdowałem.I ty też do swego objawienia powinieneś podchodzić lekko.Jedwab potrząsnął głową.– Bez względu na to, co mi się przytrafiło, nie mogę przyznać ci racji.– Jak to?! – Krew, krzywiąc twarz w szerokim uśmiechu, udawał oburzenie.– Czyżby objawienie kazało ci włamywać się do mego domu? Nie, nie, patere.Nie próbuj mi tego wmawiać.Kierowała tobą chciwość.A przecież za tę właśnie wadę rugałeś mnie wczoraj na ulicy.Sybilla powiedziała ci, że kupiłem manteion, więc pomyślałeś, że tak bogatego człowieka warto okraść.Nie opowiadaj bajeczek.Już ja się na tym znam.– Przybyłem, by odebrać ci manteion – wyjaśnił Jedwab.– Tak, on z pewnością jest wiele wart.Nabyłeś go legalnie, ale ja zamierzałem ci go odebrać.Krew splunął, rozejrzał się za swoim trunkiem i odkrył, że kieliszek leży na dywanie.– Co kombinowałeś? Zamierzałeś zrobić jakiś przekręt z moimi papierami? Nic z tego, Piżmo za dwie karty zrobiłby nowe kopie dokumentów.– Chciałem skłonić cię do przepisania manteionu na mnie – odparł Jedwab.– Zamierzałem ukryć się w twojej sypialni i zagrozić ci śmiercią, gdybyś nie chciał spełnić moich żądań.Otworzyły się drzwi i w progu pojawił się Piżmo.Za nim kroczył lokaj w liberii i z tacą.Położył ją na inkrustowanym stoliku obok Jedwabia.– Czy to wszystko, proszę pana?Jedwab sięgnął po szklankę napełnioną białym jak woda trunkiem i upił łyk.– Tak, dziękuję.I tobie dziękuję, Piżmo.Gdy lokaj opuścił już pokój, rządca kwaśno się uśmiechnął.– Zaczyna to być interesujące.– Krew pochylił się w stronę Jedwabia.Jego szeroka, czerwona twarz była jeszcze kraśniejsza niż zazwyczaj.– Naprawdę byś mnie zabił, patere?Jedwab, który nie byłby w stanie nikogo zabić, wiedział, że Krew i tak by mu nie uwierzył.– Miałem nadzieje, że do tego nie dojdzie.– Rozumiem.Rozumiem.Czy nie wpadło ci do głowy, że natychmiast po twoim wyjściu skontaktowałbym się z przyjaciółmi w gwardii miejskiej? Nie musiałbym nawet zatrudniać własnych ludzi, wszystko za mnie zrobiłyby władze.Krew wybuchnął śmiechem, Piżmo również dyskretnie zasłonił dłonią usta, kryjąc uśmiech.Jedwab pociągnął kolejny łyk ze szklanki.Przez chwilę zastanawiał się, czy do trunku nie dodano narkotyku.Doszedł do wniosku, że gdyby chcieli oszołomić go jakimiś środkami, nie musieliby wcale uciekać się do takich podstępów.Niemniej trunek był bardzo mocny.Z narkotykiem czy bez, potrafił ukoić ból w kostce.Ostrożnie pociągnął następny łyk.Tej nocy pił już brandy, którą postawił mu Kocur.Odniósł wrażenie, że od tamtego czasu upłynęły całe lata.Z pewnością ta szklaneczka mu nie zaszkodzi (choć rzadko kiedy pił coś mocniejszego od wody).– Nie wpadło ci to do głowy? – Krew pogardliwie parsknął.– Mam kilku ludzi, którzy choć dla mnie pracują, są niewiele od ciebie mądrzejsi, patere.Jedwab odstawił szklankę na tacę.– Zamierzałem zmusić cię do podpisania oświadczenia.Jedynie to przyszło mi na myśl, i to właśnie zamierzałem uczynić.– Do podpisania jakiego oświadczenia?– To nieistotne.– Jedwabia ogarnęło nagle okropne zmęczenie, otulające go niczym płaszcz.Nigdy by nie przypuszczał, że krzesło, na którym siedział, okaże się tak wygodne; mógłby w nim przespać kilka dni.– Na przykład, że spiskowałeś w celu obalenia Ayuntamiento.Coś w tym rodzaju.– Żeby powstrzymać się przed ziewaniem, zaczął głęboko oddychać i przypominał sobie różne żenujące zdarzenia, jakie miały miejsce w palestrze.W stopie czuł tylko lekkie pulsowanie.Magia alkoholu odegnała ból gdzieś daleko.– Później przekazałbym zapieczętowany dokument jednemu z moich… innemu augurowi, komuś, kogo dobrze znam i komu bezgranicznie ufam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]