[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rudera to była okropna, dwupiętrowa, z piecami w klasach, dziś na jej miejscu stoją mieszkalne wysokościowce.Ale za to miała przedwojenne ciało pedagogiczne i nauczycielki po większej części znakomite.Janka mieszkała kawałek dalej, tam, gdzie obecnie przebiega ulica Domaniewska, i do szkoły miała półtora przystanku tramwajowego, co usiłowała starannie ukrywać.Spóźniała się regularnie i tłumaczyła, że nie mogła się dostać do tramwaju, co dla każdego było zrozumiałe.Rzecz jasna, wcale nie jeździła tramwajem, chodziła piechotą, musiałaby upaść na głowę, żeby codziennie brać udział w bitwie pod Grunwaldem na ten mały odcinek drogi.Jeździło się tymi tramwajami w sposób przedziwny, nie zliczę, ile razy wisiałam na stopniu, zaczepiona jedną nogą, trzymając się jedną ręką czegokolwiek w środku.Przeważnie człowieka.Jazdy na dachu i na tak zwanym cycku jakoś udało mi się uniknąć.Poza tym i tak byłam w tej szczęśliwej sytuacji, że najpierw miałam szkołę pod nosem, potem zaś, po przeprowadzce, jeździłam w odwrotną stronę.Ludzie pracy pchali się z peryferii do śródmieścia, ja natomiast przeciwnie, z Mokotowa na Wierzbno, dzięki czemu udawało mi się wsiąść przy Puławskiej.Ściśle biorąc, wskoczyć.Drogę do szkoły miałam już wówczas opracowaną dokładnie, leciałam ulicą Madalińskiego jak z pieprzem i zwalniałam dopiero przy drugiej latarni, licząc od Puławskiej, wiedziałam bowiem, że jeśli teraz ukaże się tramwaj, zawsze zdążę wskoczyć do ostatniego wagonu.Oczekiwanie na przystanku nie przytrafiło mi się ani razu.Od tamtych czasów ulicą Madalińskiego na piechotę nie chodzę, żywiąc do tego spaceru szczerą niechęć.Atrakcje w owym okresie istniały rozmaite, dziś już nikomu niedostępne.Komunikacja miejska musiała chyba trochę szwankować, bo na imieniny cioci Jadzi lecieliśmy na Pragę piechotą.Ciocia Jadzia z tamtą drugą babcią mieszkała w swoim przedwojennym apartamencie, w ich domu bowiem rozleciały się tylko dwa ostatnie piętra, piąte i czwarte.Trzecie pozostało nie tknięte, poza ogromnym stalowym podciągiem, który popłynął, wygiął się w dół i wisiał w połowie holu przy klatce schodowej, robiąc okropne wrażenie.Mieszkanie ocalało, zostało tylko okradzione, zdaje się, że wyniesiono z niego wszystko z wyjątkiem fortepianu.Ciocia Jadzia zaradziła brakom, gromadząc meble i wszelki sprzęt gospodarski, skąd się dało i wyglądało tam prawie jak przed wojną.Piesze spacery z Mokotowa na Pragę i odwrotnie odbywaliśmy ładne parę razy.Lata czterdzieste to były czasy odgruzowywania.Brały w tym udział także szkoły.Została nam przydzielona któraś ulica, prostopadła do Puławskiej, nie pamiętam która, bo nie bardzo można je było wtedy rozróżnić.Odwalało się robotę ręcznie, oddzielnie gruz, oddzielnie całe cegły, cegły leciały sztafetą podawane z rąk do rąk, a na końcu układało się je w stosy.Po pierwszych kilkunastu sztukach włożyłam rękawiczki, bo już było widać, że własna skóra długo nie wytrzyma.W warstwie ochronnej pracowało się doskonale.Trzeba nieszczęścia, że przyleciała dyrektorka, zobaczyła moje rękawiczki i wpadła w szał.Miałam na rękach przeżytek burżuazyjny, kompromitowałam całą szkołę oraz ją osobiście, narażałam ciało pedagogiczne co najmniej na Sybir! Natychmiast miałam to zdjąć!!!Nie do wiary, ale naprawdę takie kretyństwo nastąpiło.Zdjęłam rękawiczki i po kwadransie zaniechałam pracy, poszłam na punkt opatrunkowy, specjalnie i demonstracyjnie ociekając krwią.Cegły z gruzowiska były nierówne, obrośnięte zaprawą, zdzierały skórę jak raszpla.Sensu w poleceniu nie widziałam za grosz, w rękawiczkach mogłam pracować jeszcze bardzo długo, a bez rękawiczek wcale, więc w końcu o co chodzi? Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że idiotyzm był typowy.Niezwykły rodzaj rozrywki stanowiło kino.Wyprawa do kina to była duża rzecz ł do samej śmierci nie zapomnę, jak dostałyśmy się na Zakazane piosenki.Film szedł w „Palladium”, które wyglądało wówczas nieco inaczej niż teraz.Teoretycznie, żeby pójść do kina, należało zacząć o parę godzin wcześniej, stanąć w ogonku i czekać, praktycznie można było kotłować się w tym ogonku do uśmiechniętej śmierci bez pożądanego rezultatu.Skuteczną technikę opanowałyśmy błyskawicznie.Ogon na Zakazane piosenki był poczwórny i kończył się daleko na Marszałkowskiej.Zajęłyśmy w nim miejsce, odczekałyśmy trochę, po czym poszłyśmy do przodu penetrować sytuację.Bałagan, ogólnie biorąc, panował potężny, oprócz legalnego ogona stał tam także tłum nie zorganizowany, ustawicznie o ten ogon zahaczający.Ugrzęzłyśmy jakoś na granicy, po czym okazało się, że stoimy już znacznie bliżej, nie na Marszałkowskiej, tylko na Złotej.Jeszcze nam było za daleko, po odpowiednio długim czasie znów ruszyłyśmy do przodu.W tym właśnie momencie otworzyli drzwi do przedsionka i zaczęła się burza nad Azją.Tak ogon, jak i ten nielegalny tłum runęły ku wejściu.Tuż obok nas przedarł się przez tłuszczę milicjant, bez sekundy namysłu zaczęłyśmy pchać się za nim, protestując w niebogłosy przeciwko skandalicznemu chaosowi.Milicjant bezwiednie torował nam drogę, wśród wyrazów oburzenia i różnych złorzeczeń doholował nas aż do miejsca, gdzie ogon zakręcał w głąb przedsionka.Tam zaczął robić porządek, który polegał na oddzieleniu stojących od niestojących, legalnych od nielegalnych i w tym całym zamieszaniu uznał nas widocznie za stojące i legalne, bo siłą wbił nas w ogon na samym narożniku.Ogon akurat ruszył i wkotłował się prawie pod drzwi.W drzwiach stał bileter o posturze byka i wpuszczał partiami.Trzymałyśmy się już tego doskonałego miejsca pazurami ł zębami, bileter walczył w wejściu, trochę to potrwało, a utrzymanie się na pozycjach wymagało niezłego samozaparcia.Janka przewałkowała się aż do ściany, ja znajdowałam się po zewnętrznej, bileter znów zaczął wpuszczać.Ulokowana byłam tak szczęśliwie, że facet obok mnie miał do wyboru, wepchnąć mnie w te drzwi i pozbyć się balastu, albo pogodzić się ze złamaniem ręki.Wybrał to pierwsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]