[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystkodokoła mnie przemawiało przeciwko temu.Ogień trzaskający w kominku.Dzieci hałasującenaschodach.Unoszący sięze szklanki aromatwhisky.Ale noc była ciemna, a parę kilometrówstąd znajdowało się Hundreds Hali,gdzie wszystkowyglądało inaczej.Czy teoria Seeleya mogła kryć w sobie choćby zdzbło prawdy?Czynaprawdę coś mogło wymknąć się spod kontroli, jakaś drapieżnaenergia, której oś stanowiłaCaroline?Cofnąłem sięmyślami dopoczątku, dodnia feralnego przyjęcia,kiedy to Caroline doznałaupokorzenia, a dziecko Baker-Hyd'ów ucierpiało dotkliwie.Co, jeśli właśnie tamte wydarzenia wprawiły wszystkow ruch, siejącziarno mrocznych iradykalnychzmian?Przypomniałem sobie rosnącą wrogość Caroline wobec brata, brak cierpliwościdla matki.Oboje ucierpieli, podobnie jak małaGillian Baker-Hyde.I właśnie Carolinezwróciła na to moją uwagę: ona pokazała mi śladyw pokoju Roda, ona pierwszazobaczyła pożar, usłyszałastukaniei poczuła "małą, ruchliwą dłoń" za ścianą.358Wówczas naszła mnie kolejna myśl.Owo tajemnicze coś, co zaczęło się od Cygana, "szturchnięcie" lub "szept", jak to ujęłaBetty,wprawiając wszystko w ruch, powolirosło w siłę.Przesuwało rzeczy,podkładało ogień, bazgrało po ścianie.Teraz umiebiegać, tupiącgłośno.Mówi,z trudem wydobywając słowa.Rozwija się, rośnie.Co dalej?Poruszony do głębi, drgnąłem w fotelu.Seeley wskazał na butelkę,alepokręciłem głową.- Zmarnowałem ci dosyć czasu. Naprawdę muszę już iść.Miło,że mnie wysłuchałeś.- Coś misię zdaje, że niewiele pomogłem - odparł.- Wyglądaszgorzejniżna początku!Może jednak zostanieszdłużej?Ale jego synponownie wpadł do środka.Rozochocony whiskySeeley popędził za chłopcem do holu, a kiedy wrócił, zdążyłem jużdopićdrinka i włożyćpłaszcz.Miał mocniejszą głowę niżja.Wesoło odprowadził mnie do drzwi;chwiejnie wyszedłemna dwór,whisky paliła mnie w pustym żołądku.Przebyłemniedługą drogę do domu, po czymstanąłem w zimnejprzychodni, czując przypływmdłości, a wraz z nimi czegośznaczniegorszego, niemal zgrozy.Serce waliło mi jak młot.Zdjąłem płaszcz;byłem mokry jak szczur.Po chwili wahania przeszedłem do gabinetu.Podniosłemsłuchawkę i niezdarnie wykręciłem numer do Hundreds.Było już po jedenastej.Telefondzwonił i dzwonił, wreszcie w słuchawce rozległ się ostrożnygłos Caroline.- Tak?Słucham?- Caroline!To ja.Od razu się zaniepokoiła.- Coś się stało?Zdążyłyśmy się położyć.Myślałam.- Nic się nie stało - odpowiedziałem.- Zupełnie nic.Ja.ja tylkochciałem cię usłyszeć.Rzuciłemto ot tak, po prostu.Caroline umilkła,po czym w słuchawce rozległ się jej śmiech.Był znużony, zwyczajny.Mdłości i strachpoczęły ustępować, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.359. - Chyba jesteś wstawiony - stwierdziła.Wytarłem twarz.- Chyba tak.Byłem u Seeleya, spił mnie whisky.Boże,coza gbur!Podsunął mi.głupie myśli.Tak dobrze cię słyszeć, Caroline!Powiedzcoś.Cmoknęła.- Ależ z ciebiegłuptas!Co pomyśli operatorka?Comam nibypowiedzieć?- Cokolwiek.Na przykład wiersz.- Wiersz!Niech ci będzie.- I zadeklamowała: - "Mróz odprawiaobrzęd święty, bez wiatru pomocy".A teraz jazda do łóżka!- Za chwilkę.Chcę cię sobie wyobrazić.Wszystkow porządku?Westchnęła.- Tak, w porządku.Dom choć raz zachowuje się jak należy.Matkaśpi, chyba że ją obudziłeś.- Przepraszam - powiedziałem.- Przepraszam,Caroline.Dobranoc.- Dobranoc - odrzekła, z tym samym znużonym śmiechem.Odłożyła słuchawkę i śmiech umilkł.Połączenie zostało przerwane i słyszałem tylko stłumiony gwar i szelest głosów uwięzionychna linii.ROZDZIAA DWUNASTYT) odczas następnejwizyty zastałem w Hundreds Barretta, Carolinel kazałamu rozmontowaćproblematyczny telefon tubowy.Kiedyprzyjechałem, było już po wszystkim: leżał zwinięty i sponiewierany,równie żałosny inieszkodliwy jak zmumifikowany wąż.Ale paniBazeley i Bettyodetchnęły z ulgą.Nareszcie mogłysię otrząsnąćz napięcia i lęku, które od "wypadku" pani Ayres towarzyszyłyimnakażdym kroku.Pani Ayres też powracała do zdrowia.Ranygoiłysię bez żadnychniespodzianek.Przesiadywała w saloniku, czytającbądz drzemiąc w fotelu.I tylko pewneroztargnienie świadczyłootym, co przeszła, chociaż składałem togłównie na karbweronalu,który wciąż zażywała wieczorami i który na krótszą metę nie mógłjej zaszkodzić.%7łałowałem, że Caroline siedzi uwięziona w domu,gdyż ze względu na opiekę nad matką miała dlamnie jeszcze mniejczasu.Mimo to odnotowałem z ulgą, że jakby się uspokoiła;po naszejwizycie w klinice zdawała siępogodzona z utratą brata, na szczęścienie wracała teżdo tematu duchów i poltergeistów.Tak, alewarto zaznaczyć, że w domu nie działo się nic niezwykłego: ucichły dzwonki, kroki ipostukiwania.Dom, jak ujęła to Caroline,"zachowywał się" jak należy.I gdy marzec zbliżał się ku końcowi,a kolejne dni przechodziły bez żadnych zawirowań,zacząłemmyśleć,że atmosfera nerwowości panująca w Hundreds od parutygodniosiągnęła już punktkulminacyjny i minęła jak gorączka.361. Pod koniec miesiąca nastąpiła zmiana pogody.Niebo pociemniało,temperatura spadła na łeb na szyję i sypnęło śniegiem.Byłato doprawdy nowość, jakżeróżna od niemożliwych zamieci i wiatrów minionej zimy, bardzojednak utrudniła życie nam, lekarzom.Jazda wiejskimi drogami stanowiła dla mojego samochodu nie ladawyzwanie, nawetz łańcuchamina kołach.Dojazd do pacjentów stalsię dla mnieistną torturą; park Hundreds był nieprzejezdny przeztydzień zokładem, toteż wolałem nie ryzykować i wybierałem trasęnaokoło.We dworzebywałem jednak często:zostawiałem samochódprzywschodniej bramie i resztę drogipokonywałem na piechotę.Jezdziłem tam głównie zewzględu na Caroline; niechętnie myślałem otym, żetkwi na odludziu,odcięta od świata.Przy okazji czuwałemteż nad paniąAyres.Lubiłem te wizyty same w sobie.Gdyschodziłem z zaśnieżonego podjazdu, widok domu wprost zatykałmi dech w piersi, gdyżnabiałym tle Hundreds prezentowało sięa po prostuolśniewająco.Czerwień cegły i zieleń bluszczu stałysiębardziejnasycone, a niedoskonałości fasady ginęły podkoronkąlodu.Generator nie szumiał, przycichły odgłosy z farmy i budowy,którą przerwano zuwagi na śnieg.Ciszę mąciły tylko moje stłumionekroki: odruchowostarałem się iść jeszcze ciszej,takjakbymiejscebyło zaczarowane, jakbymznalazł się w śpiącym lesie, o którymniedawno wspomniałaCaroline, i bał się przerwać zaklęcie.Nawetwnętrzedomu zdawało się odmienionewskutek pogody; szklanąkopułę pokrywał śnieg i wholu zrobiło się jeszcze ciemniej, oknazaś odbijały lodowate światło od pobielałej ziemi,powodującniezwykłą grę cieni.Najcichszym z owych śnieżnychdni był wtorek szóstego kwietnia.Pojechałem tam po południu, spodziewając się jak zwykle zastaćCaroline wraz zmatką,leczowegodnia rola damy do towarzystwaprzypadłanajwyrazniej Betty.Siedziałyprzystoliku i grały w wysłużone warcaby.Ogień buzował w kominku, w pokoju panował upałi zaduch.Caroline poszłana farmę,poinformowała mnie paniAyres; miała wrócić w ciągugodziny.Czy usiądę i poczekam?Jej362nieobecnośćsprawiła mi zawód, a że do wieczornego dyżuru zostałomi jeszcze trochę czasu,przyjąłem zaproszenie.Betty poszła zaparzyćherbatę, a ja zająłem jej miejsce przy planszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ciaglawalka.htw.pl