[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak, właśnie tak - przyznał.- To była jedyna rzecz, którą mogłem dla niego zrobić.Aaron miał do czynienia w trakcie swojej praktyki weterynaryjnej z wieloma psami,jednak wciąż go dziwiło, jaki mądry wyraz przybiera pysk labradora.Wiedział teraz, że psujest bardzo przykro i że z trudem przyjął tę wiadomość.- Prosił, żebym cię od niego pożegnał.Powiedział też, że będzie mu cię brakowało.Gabriel powoli położył się na podłodze, unikając zatroskanego wzroku swojego pana.Aaron wyciągnął rękę, żeby go pogłaskać.- Wszystko w porządku, Gabe? - spytał czule.- Nie zdążyłem się z nim pożegnać.- Gabriel stulił uszy na znak smutku irozgoryczenia.Aaron położył się obok swojego żółtego psa i objął go ramionami.- Ja zrobiłem to za nas obydwu - powiedział, przytulając ukochanego labradora.I takleżeli razem przez dłuższą chwilę, wspominając przyjaciela, który odszedł z ich życia.Przywódca chóru Potęg zataczał w powietrzu szerokie kręgi, ponad kościołem isierocińcem pod wezwaniem świętego Atanazego.Czuł tę aurę wokół siebie - zmiana byładiametralna.Gdy tak płynął po nieboskłonie, chłodna poranna bryza przynosiła ulgę jegoświeżym ranom.Teraz on będzie zwiastunem nowej ery.Ery triumfu i zwycięstwa.Werchiel skierował się w stronę ziemi, za cel obierając sobie górującą nad okolicąwieżę kościelną.Przywarł do niej jak jakiś wielki prehistoryczny drapieżnik.Spojrzał w dół,na dziedziniec świątyni.Nadszedł już czas - pomyślał.Czas, aby zgromadzić i przygotowaćoddziały do nadchodzącej wojny.Werchiel odchylił głowę do tyłu i zawył jak wilk do pełniksiężyca, przywołując tych, którzy poprzysięgli wierność jemu i jego świętej misji.Wycieunosiło się z wiatrem, ponad dachami okolicznych domów, wyrywając ze snu tych, którzybyli w nim jeszcze pogrążeni.Jakieś dziecko zaczęło krzyczeć w łóżku - tak długo i przerazliwie, aż w końcu zdarłosobie gardło i zwymiotowało krwią na pościel ze Scooby Doo.Po drodze na szpitalny oddziałintensywnej terapii zdążyło tylko powiedzieć rodzicom, że nadchodzą ludzieptaki, którzyzabiją wszystkich.Programista w średnim wieku, ostatnio żyjący z żoną w separacji, obudził się ze złegosnu w swojej wychłodzonej kawalerce i uznał, że dzisiaj jest właśnie ten dzień, w którympowinien odebrać sobie życie.Matka wiewiórka ocknęła się z błogiego letargu w swoim gniezdzie z liści, w koroniedrzewa i bezwiednie, niczym w transie, zaczęła pożerać własne młode.W końcu Werchiel zamilkł, obserwując z satysfakcją, jak jego żołnierze zbierają się,młócąc skrzydłami powietrze.Krążyli jak stado wygłodniałych sępów, czekających naniechybną śmierć swojej ofiary, a potem - jeden po drugim - zaczęli spadać z nieba.Niektórzyz nich wylądowali na zniszczonym placu zabaw, jeszcze inni na dachu budynkuadministracyjnego, a pozostali na ziemi, gdzie ustawiali się ze splecionymi z tyłu rękami.Werchiel czuł smutek i wściekłość, kiedy zdał sobie sprawę, jak mocno przerzedziłysię ich szeregi.Jego żołnierze padli ofiarą Nefilima i tych, którzy podobnie jak on wierzyli wprzepowiednię.Nie zginęli na próżno - zarzekł się Werchiel, składając skrzydła i lądując nazardzewiałej huśtawce.Kiedy wyprostował się, poczuł na sobie spojrzenia swoichnajwierniejszych gwardzistów.Dzisiaj zwycięstwo będzie należeć do niego.Podniós ł ramię iz powietrza dobył imponujących rozmiarów ognisty miecz - Zwiastun Smutku.- Spójrzcie na ten miecz - zwrócił się do poddanych przywódca Potęg - ponieważbędzie on waszą kotwicą.- Czuł ich oddanie i poświęcenie dla niego i dla sprawy, która muprzyświecała.- Jego potężny blask będzie rozświetlać nam drogę, rozpraszając ciemności iwskazując kryjówki naszych wrogów.A wrogowie ci zostaną rozgromieni! - ryknąłteatralnym głosem, dla lepszego efektu, po czym przekazał każdemu po kolei swój miecz.W rękach stojących przed nim gwardzistów rozbłysły teraz ich własne miecze.Przywrócili w ten sposób braterstwo krwi, które po raz pierwszy zostało zawarte podczasWielkiej Wojny w Niebie.Ciała zgromadzonych przeszył dreszcz, przypominający impulselektryczny.Na scenie pojawił się także Malak.Werchiel zauważył, że jego zbroja zostaławypolerowana i lśniła teraz w świetle księżyca.Cóż za spektakularny widok - pomyślał.Nigdy nie stworzono bardziej śmiercionośnej broni.Malak przechadzał się wśród aniołów.Otaczał go nimb pewności siebie.Ich oczy byłyskupione na nim - odbijał się w nich podziw pomieszany z przerażeniem.Część z nich byłaprzeciwna obdarzaniu taką mocą ludzkiej bestii, ale nie odważyli się tego powiedzieć przyWerchielu.Aniołowie nie rozumieli ludzkich emocji, dlatego nie byli też w stanie dostrzecpsychologicznej przewagi, jaką człowiek miał nad swoim przeklętym wrogiem.Ale wiedzieli,że gdy Malak w końcu wytropi, a potem zabije Nefilima zwanego Aaronem Corbetem, niebędą mieli wyboru, jak tylko uznać wyższość łowcy i złożyć mu hołd.- Wzywa mnie fetor naszego wroga - Malak zadudnił pełnym okrucieństwa głosem,który odbijał się głuchym echem w zimnym metalu zasłaniającego całą twarz hełmu.- A więc odpowiedzmy na to wezwanie - rozkazał z wysokości swojej grzędyWerchiel.Po tych słowach Malak odwrócił się, a w jego dłoni pojawił się imponujący miecz zczarnego metalu.Jak gdyby demonstrując śmiertelne uderzenie, które pozbawi życia jegonieprzyjaciela, zakuty w szkarłatną zbroję wojownik ciął nim w powietrzu, otwieraj ąc bramędo innego wymiaru, w którym miała zostać stoczona decydująca bitwa.- Naprzód! - krzyknął podekscytowany dowódca Potęg.- Oto początek końca.Aniołowie odpowiedzieli mu zgodnym chórem, wzbijając się w powietrze, po czym,jeden po drugim, zniknęli w szczelinie czasu.Kiedy Werchiel obserwował ich odejście, przypomniał sobie coś, co przeczytał wświętej księdze tych ludzkich małp: (.) wejdą między was wilki drapieżne, nie oszczędzającstada.Werchiel uś miechnął się.Sam nie ująłby tego lepiej.ROZDZIAA 13Gabrielowi było przykro.Bez względu na to, jak bardzo starał się myśleć o przyjemnych rzeczach - różnychpysznościach do jedzenia, pogoniach za piłką i słodkich drzemkach w cieple promieni słońca- pies nie był w stanie pozbyć się złego nastroju.W tej chwili oddałby wszystko za to, żebyrozpowszechniany przez ludzi stereotyp, jakoby zwierzęta nie doświadczały emocji, byłprawdą.Stąpając u boku Aarona środkiem głównej ulicy Aerie, Gabriel rozmyślał o długiej itrudnej nocy, która właśnie się skończyła.Nie spał za dużo, ponieważ obaj z Aaronemdoglądali Viłmy.A do tego nie mógł poradzić sobie z bólem, jaki wywołało w nim odejścieKamaela.Pies spojrzał na oblicze swego pana, śledząc je uważnie w promieniach porannegosłońca.Twarz Aarona wyrażała zaciętość i determinację, ale Gabriel potrafił wyczuć w niejrównież ból, który starannie skrywał pod maską.Ich życie nagle stało się takie trudne.Gabriel nie mógł przestać myśleć o dniach,kiedy chodzili razem na długie spacery, a on zlizywał okruszki z buzi Steviego i łasił się doStanleyów, którzy drapali go po brzuchu.Czy to możliwe, że minęło zaledwie kilka tygodni?Odgłos trzaskających drzwi wyrwał labradora z zamyślenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]