[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-David! Och, David! Tak wiele lat minęło! Jak ty wyrosłeś, chłopcze; jaki jesteś duży.Och,mój mały Davidzie, jakże się miewasz?- Babciu, dziadku! - szlochał David Lustig.- Wyglądacie wspaniale! - Obejmował ich po kolei, obracającw ramionach, całując i ściskając, po czym z płaczem, gwałtownie mrugając oczami, ponownie przytuliłdwójkę starych ludzi.Na niebie lśniło słońce, wiał wiatr, trawa była zielona.Siatkowe drzwi stały otworem.- Wejdz, chłopcze, wejdz! Mamy dla ciebie świeżą mrożoną herbatę, mnóstwo mrożonej herbaty!- Są ze mną przyjaciele.- Lustig odwrócił się i ze śmiechem pomachał kapitanowi i Hinkstonowi.-Kapitanie, niech pan tu przyjdzie!- Witamy - dodała para staruszków.- Wejdzcie, panowie.Każdy przyjaciel Davida jest także naszymprzyjacielem.Nie stójcie tu!* * *W saloniku starego domu panował chłód.Staroświecki brązowy zegar tykał cicho na ścianie.Wielkiekanapy zaścielały stosy miękkich poduszek, ściany zapełniały książki, podłogę pokrywał dywan w wielkieróże.Spoceni przybysze ściskali w dłoniach szklanki z mrożoną herbatą, spływającą chłodnymi strumieniamipo spragnionych językach.- Nasze zdrowie! - babcia uniosła szklankę, która zadzwoniła ojej porcelanową szczękę.-Jak długo tu jesteście, babciu? - spytał Lustig.- Odkąd umarliśmy - odparła cierpko.- Odkąd co? - Kapitan Black odstawił swą herbatę.- Ależ tak - przytaknął Lustig.- Oboje nie żyją od trzydziestu lat.- A ty siedzisz tu tak spokojnie? - wykrzyknął kapitan.- Po co to gadanie? - stara kobieta mrugnęła.Jej oczy rozbłysły.- Kto panu dał prawo, by kwestionowaćto, co się zdarzyło? Oto jesteśmy.Zresztą na czym polega życie? Kim jesteśmy, co robimy, czemu, jak, gdzie?Wiemy jedynie, że znalezliśmy się tutaj i nie pytamy dlaczego.Dano nam drugą szansę.- Zbliżyła się doniego chwiejnym krokiem i wyciągnęła szczupłą rękę.- Proszę jej dotknąć.- Kapitan posłuchał.- Czuje panciało i kości? - spytała.Przytaknął.- A zatem - odparła z triumfem - po co zadawać pytania?- Cóż - odrzekł kapitan - po prostu nie spodziewaliśmy się, że znajdziemy na Marsie coś takiego.- A jednak znalezliście.Zmiem twierdzić, że na tej planecie ujrzycie jeszcze wiele rzeczy, któreudowodnią wam, iż niezbadane są wyroki Boga.- Czy to jest niebo? - spytał Hinkston.- Ależ nie, bzdura.To świat, a my dostaliśmy drugą szansę, aby w nim żyć.Nikt nie powiedział namczemu, ale też nikt nie mówił nam, dlaczego znalezliśmy się na Ziemi.Tej drugiej Ziemi, z którejprzybywacie.Skąd wiemy, że przed nią nie istniała jeszcze jedna?- Dobre pytanie - mruknął kapitan.Lustig wciąż uśmiechał się do swoich dziadków.- O rany, jak dobrze znów was zobaczyć.Jak dobrze.Kapitan wstał i lekko klepnął się po udach.- Musimy już uciekać.Dziękujemy za poczęstunek.- Oczywiście wrócicie - powiedzieli młodym starzy ludzie.-Dziś wieczór? Na kolację?- Postaramy się, dziękuję.Mamy bardzo dużo do zrobienia.Moi ludzie czekają na nas w rakiecie i.Urwał.Zdumiony spojrzał w stronę drzwi.Daleko, w słońcu, rozbrzmiewał szmer wielu głosów, powitalne krzyki i śmiechy.- Co się dzieje? - spytał Hinkston.- Wkrótce się dowiemy.- Kapitan John Black pospiesznie wypadł na dwór, ruszając biegiem przezzielony trawnik na ulice marsjańskiego miasta.Po chwili przystanął, patrząc na rakietę.Włazy były otwarte, załoga wydostała się na dwór, machającrękami.Wokół zebrał się tłum i jego ludzie przedzierali się przez szeregi tubylców, rozmawiając, śmiejąc się,ściskając dziesiątki rąk.Niektórzy tańczyli.Tłum kłębił się wokół.Rakieta stała pusta i porzucona.Nagły oślepiający blask słońca odbitego w błyszczącym metalu zwiastował nadejście orkiestry dętej.Wzniesione w górę tuby i trąby zagrały radosną melodię.Towarzyszył im łoskot bębnów i wysokie głosyfujarek.Złotowłose dziewczynki podskakiwały podniecone, chłopcy krzyczeli hurra!".Postawni mężczyzni21rozdawali dziesięciocentowe cygara.Burmistrz miasteczka wygłosił mowę.Następnie każdy członek załogi, zmatką uwieszoną u jednego ramienia i z ojcem bądz siostrą u drugiego, powędrował uliczką w stronę małegodomku lub wielkiej posiadłości.- Stójcie! - wykrzyknął kapitan Black.Odpowiedział mu trzask zamykanych drzwi.Fale gorąca unosiły się ku czystemu wiosennemu niebu.Zapadła cisza.Orkiestra dęta odmaszerowała zawęgieł, pozostawiając samotną rakietę, lśniącą oślepiającym blaskiem w promieniach słońca.- Zdezerterowali! - wybuchnął kapitan.- Porzucili statek! Na Boga, obedrę ich ze skóry.Mieli przecieżrozkazy!- Kapitanie - wtrącił Lustig.- Proszę nie być dla nich zbyt surowym.Spotkali tu swych najbliższychkrewnych i starych przyjaciół.- To żadne wytłumaczenie!- Proszę pomyśleć, co czuli, kapitanie, widząc przed statkiem znajome twarze.- Do diabła, wydałem im rozkaz!- A pan co by czul, kapitanie?- Posłuchałbym poleceń.- urwał, patrząc przed siebie z otwartymi ze zdumienia ustami.Skąpanym w promieniach marsjańskiego słońca chodnikiem nadchodził wysoki, liczący sobie najwyżejdwadzieścia sześć lat mężczyzna o zdumiewająco przejrzystych błękitnych oczach.-John! -wykrzyknął przybysz i ruszył ku nim biegiem.- Co takiego? - Kapitan John Black zachwiał się na nogach.-John, ty stary sukinsynu!Mężczyzna podbiegł do nich, z całych sił ścisnął kapitanowi rękę, poklepał go po plecach.- To ty! - westchnął kapitan Black.- Oczywiście, a sądziłeś, że kim jestem?- Edward! - Kapitan, nie wypuszczając dłoni nieznajomego, spojrzał błagalnie na Lustiga i Hinkstona.-To jest mój brat, Edward.Ed, poznaj moich ludzi.Lustig, Hinkston - mój brat!Przez chwilę ściskali sobie ręce, aż wreszcie objęli się mocno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]