[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Albo - zaprzeczył Witold - za swoją gwiazdę i aby smrodułojówek nie czuć, łeb sobie roztrzaskać daje.Ty, mój ojcze, znaszz bliska takie przykłady.- Nie znam, nie wiem i nic wiedzieć nie chcę.sarknął Be-nedykt.- Stryj Andrzej.- drżącymi trochę usty zaczął Witold.Ale Benedykt znowu jak wryty stanął.- Cicho! - stłumionym szeptem zawołał.Szybko i z trwogą rozejrzał się dokoła, lecz w pobliżu nie byłonikogo.Na usta Witolda wybiegł uśmiech bolesnej ironii.410Nad Niemnem - tom III- Nie lękaj się, ojcze - zwolna wymówił - nikt nie usłyszał, że zeczcią imię twojego brata wspomniałem!.Ciemny rumieniec od siwiejących gęstych włosów aż po koł-nierz koszuli okrył twarz Benedykta.Zmieszał się więcej jeszcze niżwtedy, kiedy Witold pokorną jego względem wierzyciela uniżonośćzauważył.Złagodniał też i w bramie ogrodzenia, które dziedziniecfolwarczny z dworskim rozdzielało, mówić zaczął:- Każdy za młodu ma swoje marzenia i teorie, którym pózniejpraktyka kurty kroi.Abem muru nie przebijesz, a tych ludzi gdybyś imiodem smarował, będą oni zawsze leniwi, niedbali i nieżyczliwi.- Cóż dopiero, kiedy się ich pieprzem karmi! - uśmiechnął sięWitold.- A kto ich tam, do diabła, chce pieprzem karmić? - z odradzają-cym się rozjątrzeniem rzucił Benedykt.- Naprzód - zaczął Witold - aż nadto nasypało się im go do garn-ków z przeszłości, a potem.Stanął i twarzą zwracając się ku folwarcznemu dziedzińcowi naczworaki wskazał.- Wszak nie myślisz pewnie, ojcze, że ludzkie energie i uczuciarozwijać się mogą w tych okopconych i przeludnionych izbach? Mó-wiłeś przed chwilą, mój ojcze, że dach nad głową mają i ordynariębiorą.w dodatku trzydzieści rubli na rok, które zmniejszają sięprzy każdej szkodzie uczynionej przez nieoświeconą i niezgrabnąrękę.Istotnie, jest to byt mogący wzniecać i rozwijać gorliwość,dbałość, życzliwość.- A więc - wybuchając przerwał Benedykt - wynajdz sposoby na bu-dowanie dla nich pałaców i żywienie ich pasztetami.bo ja i sam ani pa-łacu sobie nie wystawiłem, ani pasztetów nie jadam.Tak krawiec kraje,jak materii staje.Kiedy sam z kredką w ręku zaczniesz kroić, przymie-rzać, łatać i koniec do końca tak ciągnąć, aby je związać, że ci czasem ażciężkie poty na skórę wystąpią, wtedy przekonasz się, co to jest praktyka,i w ogólności, co to jest w naszych warunkach życie.oj, życie!411Eliza OrzeszkowaRoziskrzonymi oczami spojrzał na syna.- Chciałbym - trochę ciszej dokończył - chciałbym bardzo, abyśpo ukończeniu nauk do domu wracając mnie już tu nie znalazł.abym już wtedy był tam, gdzie.to.tamto.gdzie sobie dawno po-szedł.to.tamto.Andrzej! i mnie byłoby lepiej, i tobie.- Mój ojcze! - przerażonym głosem przerwać chciał Witold.Ale Benedykt przerwać sobie nie dał.- Tak - kończył - najpewniej byłoby lepiej.bo gdybyś miał domnie przywiązanie.- Wątpisz o nim, ojcze!- Wątpię.Ale ponieważ tego nie ma.nie ma.no, to gdyby starygrat ustąpił, mógłbyś samowładnie w Korczynie rządzić i chłopówza pasterzy przebrawszy razem z nimi.położyć się nad strumykiemi w dudkę gwizdać.Słowa te wymówiwszy koniec wąsa do ust włożył i z pochylonymkarkiem, ciężko, prędko, szerokimi krokami ku domowi poszedł.Witold w bramie ogrodzenia stał jak skamieniały.Tak był wzruszo-ny, że ramię mu drżało, gdy rękę do czoła podnosił.Po kilku dopiero minutach z cierpiącą i bledszą niż zwykle twa-rzą młody człowiek wszedł do sali jadalnej oświetlonej lampą palącąsię nad stołem do wieczerzy nakrytym i dokoła którego dość licznegrono osób już zasiadało.Z wyjątkiem Kirły, który od kilku godzinbawił w Korczynie i po wieczerzy miał odjechać, było to tylko towa-rzystwo domowe.Ale, co się zdarzało nie często, pani Emilia, dośćzdrowa, w ładnym, letnim szlafroczku, przyszła dziś do stołu; obokniej umieściła się Teresa, z lewą ręką, w której czuła reumatycznebóle, na białej chusteczce u szyi związanej zawieszoną; u końca sto-łu Orzelski, błogo uśmiechnięty, dla lepszego przyjrzenia się usta-wionym na stole półmiskom srebrne swe włosy pod światło lampywysuwał; przy nim, wyprostowana, z ładną, żółtawą twarzyczką,siedziała Leonia; Kirło zaś ze śnieżystym i wykrochmalonym przo-dem koszuli, z przymilonym uśmiechem na kościstej twarzy, z rąk412Nad Niemnem - tom IIIpan domu przyjąwszy kieliszek wódki, umieścił się naprzeciw Justy-ny z takim pośpiechem, jakby się lękał, aby go ktokolwiek w zajęciutego punktu przy stole nie uprzedził.Od jakiegoś czasu okazywałon Justynie uprzejmość z nadskakiwaniem graniczącą, ani ku niejżartobliwej i lekceważącej galanterii, ani ku jej ojcu wesołych drwinnie zwracając.Teraz naprzeciw niej siedząc nie tylko poruszenia,ale i spojrzenia jej śledzić się zdawał.Przy tym z serwetą na szyizawiązaną i całą pierś mu okrywającą zajadając ze smakiem kotletynieustanną prawie rozmową zajmować usiłował niezbyt ożywionetowarzystwo.Mówił o Różycu.W ogólności mówił o tym krewnymswojej żony tak często i z takim zadowoleniem, że można by go byłoposądzić o szczycenie się tym pokrewieństwem.Zresztą sam nie taiłtego, że się nim szczycił.Tym razem przecież mówił o nim nie, tyl-ko dla chwalenia się, ale i w innym jeszcze celu.- Zaręczam państwu - mówił - że gdyby mu żyłę przeciąć, popły-nęłaby z niej krew tak błękitna.jak na przykład.jak na przykładniemeńska woda w pogodę.Teresa zachichotała.- Ej, doprawdy! pan zawsze żartuje! kto kiedy widział błękitnąkrew!.- Tak się mówi, moja Tereniu, o dobrych, starychrodach - łagodnie wytłumaczyła pani Emilia.Benedykt zamruczał:- Doskonałe porównanie.bo czy tam ta krew błękitna, czy niebłękitna, ale że wody w niej wiele, to pewno.Witold, ze spuszczonymi powiekami dotąd siedzący i nie doty-kający wcale jedzenia, wzrok na ojca podniósł i w twarz jego nadtalerzem pochyloną, surową, pomarszczoną długo popatrzał.- Zawsze to jednak, panie dobrodzieju - ciągnął Kirło - rzeczprzyjemna.przyjemna.z takiego, jak Teofil, rodu pochodzić.Wprawdzie tytułu żadnego nie ma.ani książę, ani hrabia.ale ta-kie szlachectwo, jak jego, równa się hrabiostwu, a może i jakiemu413Eliza Orzeszkowakiepskiemu księstwu.a jaka parantela.fiu! fiu! z najpiększymi fa-miliami.panie dobrodzieju mój.rodzona ciotka za księciem.Ku Justynie błyszczącymi oczkami spojrzał, a spostrzegłszy, żepotrzebowała soli, z pośpiechem i przymileniem ku niej ją posunął.Potem omletu z konfiturami z półmiska nabierając mówił znowu:- Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa lata miał, kiedy muojciec umarł.matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocji siedzi.bardzo zacna matrona.a on dwadzieścia dwa lata miał, kiedy stra-cił ojca i w sukcesji wziął fortunę malutką, maluteńką, ni mniej, niwięcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, okołojednego, jednego sobie milionka rubli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]