[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Nie ma ciotki! Zgubiłyśmy ciotkę! wykrzyknęła Róża zatrzy-mując powóz, bo w tej chwili dopiero spostrzegła brak ciotki Meli, któ-ra im towarzyszyła w podróży. Trzeba wrócić na stację.Zawracaj! zawołał Szaja. To ja wysiądę i pójdę poszukać ciotkę pani podchwycił żywoWysocki i rad z tej okazji pozostania, wyskoczył natychmiast z powo-zu. Dobrze, ale musi nam pan ciocię przywiezć do domu. Przyjdę w niedzielę, panie potrzebują odpoczynku.mógłbymprzeszkadzać. tłumaczył się spoglądając na Melę prosząco. A więc dobrze, kiedy się pan tak gorąco broni, ale w niedzielę ozwykłe] godzinie czekamy pana w czarnym gabinecie.Zawiadom panBernarda i przyjdzcie razem. Bernard wyjechał do Paryża. No, mniejsza z nim; w ostatnich czasach był już mniej zabaw-nym. Kiedyż pani podobny wyrok wyda na mnie? Co do pana, to Mela decyduje. Tym gorzej dla mnie.Nie usłyszał już odpowiedzi, bo konie poderwały z miejsca, aleschwycił takie spojrzenie Meli, które mówiło co innego i przepełniłomu duszę dziwnie przejmującym niepokojem.Odnalazł ciotkę oczekującą wpośród stosów waliz i pudełek nasłużbę, odbierającą grubsze bagaże; pomógł jej, w czym mógł, a nawet,wsadzając do dorożki, pocałował ją w rękę przez roztargnienie, potemdługo stał na schodach przed stacją, zatrzymany głębokim wrzeniemduszy olśnionej widzeniem Meli, uściskiem jej rąk ciepłych i przeni-kliwym spojrzeniem.A potem, nie zdoławszy jeszcze przerobić w sobie żadnego z uczućna myśl jasną, pchany bezwiednym pragnieniem samotności poszedł zamiasto jakąś ulicą świeżo wytkniętą w poprzek nie zniwelowanychjeszcze zagonów zbóż, wpośród których budowano domy i fabryki. Kocham ją! Tak, kocham ją! myślał stając l wpatrując się wszeregi wiatraków stojących na wzgórkach i w to powolne okręcaniesię śmig, które jak spracowane ramiona wznosiły się i opadały ciężkona tle nieba jasnego.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG113Skręcił w pole zasiane owsem, po którym przeganiały się czarnia-wopołyskliwe fale i biły w płową ścianę żyta, które z chrzęstem kłania-ło mu się do nóg i sypało rdzawe igiełki kwiatów pachnących chlebem,a za żytem leżały wielkie tafle zieleni, na których wznosiły się szaredomki o błyszczących w słońcu oknach; skowronki zrywały się spodnóg i dzwoniły ku bezchmurnemu niebu.Patrzył na ich trzepoczące skrzydła, aż zginęły mu w przestrzeni, iszedł pełen ogromnej radości życia, oddychania, ruchu; z piersią pełnątej samej nieśmiertelnej potęgi, jaka biła z młodych traw, jaka promie-niowała w modrych oczach chabrów patrzących z puszcz żytnich, wszeleście zbóż, w sykaniu koników, w pieszczącym powiewie wiatru.Rozrzewnienie nim owładnęło tak silne, że czuł w oczach łzy czu-łości nieokreślonej, rwał pełne garście kłosów, chłodził nimi usta spie-czone i szedł nie wiedząc, gdzie idzie, aż mu zastąpiła drogę niska, napół rozwalona chałupa, przed którą w cieniu wielkiej brzozy leżał jakiśczłowiek na garści słomy; głowę miał nisko na kraciastej poduszce,oczy utkwił w delikatne obwisłe gałązki, podobne do strug lejącej sięzieleni, i śpiewał słabym głosem podobnym do brzęczenia komarów;Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Zwiętą,Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą.Wysocki stanął.Głos śpiewaka rozchodził się jak szmer wody po kamieniach, rwałsię co chwila, wznosił silniej przez mgnienie i znowu zniżał się doszeptu i ginął w ciężkim rzężącym westchnieniu, po którym człowiekprzesuwał w palcach ziarna ogromnego różańca, całował metalowykrzyżyk i patrzył w ścianę żyta, co z szmerem pochylała się ku niemukłosami, trzęsła się przez chwilę i uciekała w tył, a za nią pochylały sięwysokie dziewanny rosnące przed domem i patrzyły bladożółtymioczami za płową falą, owianą mgłą pyłów kwiatowych. Co wam jest? zapytał Wysocki siadając obok leżącego. Nic mi nie jest, panie.nic.ino sobie umieram po zdziebku odpowiadał chory wolno nie zdziwiony jego obecnością i podniósł naniego szare smutne oczy, podobne do nieba wiszącego nad nim. Na co chorujecie? zagadnął poruszony abnegacją odpowiedzi. A na śmierć, panie, i na to odgarnął przykrywający go łachmani ukazał obie nogi obcięte poza kolanami, okręcone w brudne szmaty.Ugryzła mi nogi fabryka do kostek, potem doktorzy ucięli do kolan, aleśmierć i tak szła, to mi ucięli do pasa, ale śmierć i tak idzie, panie.iNASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG114przyńdzie, o co miłosiernego Pana Jezusa proszę i tej Matki Najświęt-szej.Podniósł do ust krzyżyk od różańca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]