[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obracając się powoli dookoła i wracając myślą do niedawnychchwil, Billy próbował sobie przypomnieć, czy w trakcie krótkiegookresu, kiedy był bez rękawiczek, dotykał jakichś powierzchni, zktórych można pobrać odciski palców.Nie.Nie zostawił żadnychśladów.Nie podniósł stalowych żaluzji.Nie opuścił bambusowych pane-li, które zasłoniłyby kolekcję twarzy i dłoni.Wychodząc z autobusu, nie zamknął za sobą drzwi.Otwarte, za-praszały do środka.Cóż to będzie za niespodzianka dla wytwornego grona artystów irękodzielników.Kiedy wjechał z powrotem na jezdnię, autostradą nie przejeżdżałżaden samochód.Jeśli zostawił w kurzu jakieś ślady opon, powinna je zatrzećprzybywająca za kilka godzin ekipa.73Wrócił do szczeliny wulkanicznej inną drogą, żeby nie połamaćtych samych zarośli co przedtem.Kiedy zdejmował pokrywę z sekwojowego drewna, nad góramina wschodzie pojawiła się wąska poszarpana rana stosownego wtych okolicznościach krwawego świtu.Modlitwa nie wydawała się stosowna.Zupełnie jakby ciężar właściwy jego ciała był większy niż ciężarwłaściwy trzech innych zwłok, Valis zsunął się w głąb głodnegoszybu szybciej aniżeli poprzedzający go zmarli. Takiego wała starszy i bardziej doświadczony mruknąłBilly, kiedy ucichły odgłosy spadającego ciała.A potem przy-pomniał sobie, że powinien wrzucić do szczeliny także portfel Lan-ny ego, i założył z powrotem pokrywę.Noc zmagała się daremnie z wczesnym brzaskiem, kiedy zapar-kował explorera na podwórku za garażem Lanny'ego i wszedł dodomu.Był czwartek, drugi z dwóch dni, kiedy Lanny miał wolne.Niktnie powinien się o niego niepokoić i szukać go w domu aż do piąt-ku.Chociaż Valis oświadczył, że po poprzedniej wizycie Billy'ego372nie podrzucił żadnych nowych dowodów, Billy postanowił ponow-nie przeszukać dom.Pewnym ludziom po prostu nie należy ufać.Zaczął od piętra, poruszając się w rozważnym rytmie skrajnegozmęczenia, i w żadnym pomieszczeniu nie znalazł nic obciążające-go.Po powrocie do kuchni wyjął szklankę z szafki i nalał sobie zim-nej wody z kranu.Na dłoniach miał nadal rękawiczki i nie musiałsię bać, że zostawi odciski palców.Zaspokoiwszy pragnienie, wymył szklankę, wytarł ją papiero-wym ręcznikiem i wstawił z powrotem do szafki.Czuł, że coś jest nie w porządku.Podejrzewał, że pominął jakiś szczegół, który go pogrąży.%7łeotępiały ze zmęczenia spostrzegł jakiś obciążający dowód, nie zda-jąc sobie sprawy z jego znaczenia.Wróciwszy po raz kolejny do salonu, obszedł sofę, na której Va-lis posadził zwłoki Ralpha Cottle'a.Nie było żadnych plam na me-blu ani na dywanie wokół niego.Podniósł poduszki, żeby sprawdzić, czy Cottle'owi coś nie wypa-dło z kieszeni.Nie znalazłszy nic, położył poduszki z powrotem.Nadal nie mogąc się pozbyć irytującego przeczucia, że coś prze-oczył, usiadł, żeby się zastanowić.Nie chcąc ryzykować, że poplamifotel, siadł po turecku na podłodze.Przed chwilą zabił człowieka albo raczej kogoś w rodzaju czło-wieka, ale najbardziej przejmował się tym, że może pobrudzić tapi-cerkę.Pozostał grzecznym chłopcem.Uprzejmym małym dzikusem.Ta sprzeczność wydała mu się śmieszna i głośno się roześmiał.Im głośniej się śmiał, tym śmieszniej sza wydawała mu się historia ztapicerką.A potem śmiał się z własnego śmiechu, rozbawiony wła-sną niestosowną wesołością.Wiedział, że to niebezpieczny śmiech, że może rozplatać staran-nie zasupłany węzeł jego psychicznej równowagi.Wyciągnął się na373dywanie, płasko na plecach i wziął kilka głębokich oddechów, żebysię uspokoić.Po chwili przestał się śmiać, odetchnął jeszcze głębiej i nie wia-domo kiedy zapadł w sen.74Obudził się zdezorientowany.Widząc stojące dookoła nogi fotelii kanap, pomyślał, że zasnął w hotelowym holu, i dziwił się, jakie touprzejme ze strony personelu, że nikt mu nie przeszkadzał.A potem przypomniał sobie wszystko i kompletnie się rozbudził.Wstając, złapał lewą dłonią poręcz sofy.Popełnił błąd.Rana pogwozdziu była rozogniona.Krzyknął i o mało nie upadł z bólu.Za zasłoniętymi oknami dzień był jasny, pora pózna.Zerkając na zegarek, zobaczył, że jest 17.02.Przespał prawiedziesięć godzin.Ogarnięty paniką, poczuł, że serce trzepoce mu w piersi niczymoszalałe skrzydła.Jego nieusprawiedliwiona absencja mogła świad-czyć o tym, że maczał palce w zaginięciu Valisa.A potem przypomniał sobie, że zadzwonił do tawerny i uprze-dził, że jest chory.Nikt się go nigdzie nie spodziewał.I nikt nie wie-dział, że cokolwiek wiązało go z martwym artystą.Jeśli policja w ogóle kogoś szukała, to samego Valisa, aby zapy-tać go o zawartość słojów w salonie.Billy przeszedł do kuchni, wyjął szklankę z szafki i napełnił jąwodą z kranu.375Grzebiąc w kieszeniach dżinsów, znalazł dwie tabletki anacinu ipopił je wodą.Połknął także po jednej tabletce cipro i vicodinu.Przez chwilę zrobiło mu się niedobrze, a potem mdłości minęły.Być może wszystkie te lekarstwa wejdą w zabójczą interakcję iuśmiercą go w pół kroku, ale przynajmniej się nie wyrzyga.Nie dręczyła go już obawa, że mógł przeoczyć jakieś obciążającego dowody.Ten lęk był oznaką wyczerpania.Wypoczęty i wyspany,przeanalizował wszystkie swoje posunięcia i doszedł do wniosku, żeniczego nie pominął.Zamknąwszy dom, wsadził z powrotem klucz do dziury w pniu.Korzystając z dziennego światła, podniósł tylną klapę explorera isprawdził, czy w bagażniku nie ma śladów krwi Valisa.Ani jednakropla nie przesączyła się przez kołdry, które zniknęły w szczeliniewulkanicznej razem ze zwłokami.Odjeżdżał z domu Olsena z ulgą, ostrożnym optymizmem i ro-snącym uczuciem triumfu.Teren przy muralu Valisa wyglądał jak salon samochodowy, wktórym sprzedają wyłącznie policyjne radiowozy.Mnóstwo mundurowych kręciło się wokół autobusu miesz-kalnego, namiotu i muralu.Musiał wśród nich być szeryf John Pal-mer, ponieważ na poboczu autostrady stały również, zderzak przyzderzaku, furgonetki telewizji
[ Pobierz całość w formacie PDF ]