[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ona też ma imię: nazywa się Aneris.I oni, i ona, wszyscy mają jakieś imię.Batís, codziennie kocha się pan z kobietą, która ma na imię Aneris.– I dodałem jeszcze na zakończenie, po cichu: – Nazywa się Aneris.Jakie ładne imię, prawda?Batís traktował ich jak anonimowy tłum.Ja wierzyłem, że wraz z nadaniem im nazwy automatycznie musiał się zmienić nasz stosunek do nich.„Citauka” „Aneris”, wszystko jedno.Słowa, które układałem czy wręcz wymyślałem, były tylko uproszczonym odbiciem wydawanych przez nich dźwięków.Ale to było nieistotne; najważniejsze, żeby im przyznać konkretną tożsamość.A jednak osiągnąłem efekt odwrotny od zamierzonego.Batís wybuchł jak bomba:– Chce pan mówić językiem żaboli? To o to chodzi? Dobrze, tu ma pan słownik! – i rzucił we mnie brutalnie moim remingtonem.– Zdaje pan sobie sprawę, ile nam zostało amunicji? Wie pan? Oni są tam na zewnątrz, a my w środku.Proszę, niech pan wyjdzie i odda im swój karabin! Bardzo chciałbym zobaczyć, jak się pan do tego zabiera.Tak, ciekaw jestem, jak pan będzie z nimi pertraktował!Nic mu nie odpowiedziałem, nie stawiając tamy jego dalszym wywodom.Perorował, wymachując zaciśniętą pięścią.– Wychodzić mi z nory, przeklęty Kollege mazgaju! Zajmować posterunek na platformie, bronić drzwi! Mnie pan nazywa mordercą, zbrodniarzu? A przez kogo my tu zginiemy?! Zbrodniarz i fantasta! Zjedzą nasze ciała, wysiorbią szpik z naszych kości i kiedy już im się będzie nami odbijać, wyśmieją te pańskie idiotyczne pomysły na samym dnie swojego mokrego piekła! Zejdź mi pan z oczu!Nigdy go nie widziałem w takim stanie.Miotał się jak w najgorszych chwilach walki wręcz na balkonie.Przez moment miałem wrażenie, że widzi we mnie jednego ze znienawidzonych żaboli.Wytrzymałem jego wzrok przez kilka sekund, ale później zdecydowałem się jednak zakończyć kłótnię.I tak mnie nie słuchał.Wyszedłem z mieszkania.Zaskoczyła mnie sama postawa Batisa, nie jego argumenty.Było oczywiste, że musimy mieć się na baczności.Zabijaliśmy ich setkami.Nie mogliśmy oczekiwać, że teraz wywieszenie białej flagi nagle zmieni stan rzeczy.Ale Batís z góry odrzucał jakąkolwiek dyskusję na ten temat.Nie chciał o niczym słyszeć.Do rana nic już się nie działo.Przez judasza w drzwiach widziałem ich paru, dosłownie kilku osobników, przemykających z dala od światła latarni.Na górze Batís strzelał na oślep i wyzywał ich w swoim niemieckim dialekcie.Był bardzo wzburzony.Wysyłał w niebo fioletowe race, zupełnie niepotrzebnie.Co chciał osiągnąć tym popisem pirotechniki?Później trochę się opanował i zamknął w sobie.Unikał jakiegokolwiek kontaktu.Kiedy wieczorami musieliśmy ze sobą współpracować, trzymając wartę, wypełniał czas pustym gadaniem.Gęba mu się nie zamykała, jakby nagle nauczył się mówić.Nie dopuszczał mnie do głosu, monologował, żeby nie rozmawiać, i za wszelką cenę unikał tematu, który trzeba było podjąć.Ja starałem się okazać maksimum tolerancji.Wolałem wierzyć, że prędzej czy później ustąpi.Ponieważ nie mogłem liczyć w żadnym razie na jego pomoc, sam zdecydowałem się przejąć inicjatywę.Lepiej by było, żeby zaakceptował mój plan, ale nie było sposobu, żeby go skłonić do ustępstw.Ironią było, że Caffó sam zasugerował mi pomysł.Podczas naszej kłótni zakpił sobie, że przecież nie jesteśmy aż takimi wariatami, by oddawać broń Citaukom.I to właśnie zrobiłem, zachowując oczywiście wszelkie środki ostrożności.Już dawno skończyła się amunicja odpowiedniego kalibru do starego karabinu Batisa, a był on człowiekiem zbyt praktycznym, żeby się przywiązywać do bezużytecznych przedmiotów.Poszedłem na plażę, gdzie po raz pierwszy stanąłem na wyspie.Wiedziałem, że oni często tu właśnie wychodzą na ląd.Wbiłem głęboko w piasek karabin, kolbą do dołu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]