[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwracając się do Humphriesa rzekła w końcu:- Korzystanie z nanomaszyn to proszenie się o katastrofę.Jakiś świr mo\e ukraść pewną ilość albo je przeprogramować, \eby roz-bierały.na przykład plastik.Albo ropę naftową.Albo u\yć ich jako morderczej broni.Mówimy o maszynach demontujących, na li-tość boską!95- Wiem o tym - odparł chłodno Humphries.Cardenas potrząsnęła głową.- To nie zadziała.Poza tym, \e fizyczna skala projektu musiałaby być olbrzymia, władze na Ziemi nig-dy się nie zgodzą na u\ycie nanomaszyn! Nigdy! I wcale im się nie dziwię.Humphries wstał powoli.- Nie chcesz nawet spróbować?- To przedsięwzięcie bez szans.Westchnął melodramatycznie.- Có\, próbowałem być rozsądny.Myślałem, \e wspólnie do czegoś dojdziemy.- Wypuść mnie - rzekła Cardenas z błagalną nutą w głosie.- Myślałem, \e jest jakiś sposób, \ebyś była ze swoimi wnukami, tak jak tego pragniesz.- Po prostu mnie wypuść.Rzucił jej smutne spojrzenie.- Wiesz, \e nie mogę tego zrobić.Za du\e ryzyko.- Nie mo\esz mnie tu trzymać na zawsze! Wzruszając lekko ramionami, Humphries zapytał:- A co proponujesz, \eby wyjść z impasu? Patrzyła na niego z otwartymi ustami.- Przecie\ rozumiesz, na czym polega mój problem.Wiem, \e rozumiesz.Jak mogę cię wypuścić, dopóki istnieje szansa, \e opo-wiesz wszystkim, \e to ja jestem odpowiedzialny za śmierć Dana Randolpha?- Ja te\ jestem odpowiedzialna.- Tak, wiem.Ale przyznałabyś się do tego, prawda?- Chyba.- zawahała się, po czym rzekła cichym przegranym głosem: - Chyba tak, prędzej czy pózniej.- I o to chodzi - odparł cicho Humphries.- Nadal mamy problem.- Chcesz mnie zabić.- Nie chcę tego robić.Nie jestem bezlitosnym mordercą.Tak naprawdę to chciałbym doprowadzić do tego, \ebyś spotkała się zeswoimi wnukami, jeśli to w ogóle mo\liwe.Musi być jakiś sposób, \ebyśmy rozwiązali ten problem.- Ja go nie widzę - wyszeptała Cardenas.- Có\, przemyśl to - rzekł Humphries, ruszając do drzwi.- Jestem pewien, \e wymyślisz jakieś rozwiązanie, jak tylko się przyło-\ysz.Uśmiechnął się, otwierając drzwi i wyszedł.Zanim zamknął drzwi i rozległo się trzaśniecie zamka, George zobaczył stojącego nakorytarzu ochroniarza.Idąc korytarzem, Humphries zachwycał się własnym pomysłem.To mo\e zadziałać! Jeśli rozprzestrzenimy dość nanomaszyn, bę-dziemy mogli za parę lat powstrzymać efekt cieplarniany.Przyjdą do nas na kolanach z wdzięczności.Zdecydował, \e powoła mały zespół ekspertów, którzy zajmą się tym problemem racjonalnie.Cardenas nie jest przecie\ w Selenejedynym guru od nanotechnologii.UcieczkaPo wyjściu Humphriesa Kris Cardenas patrzyła przez chwilę na zamknięte drzwi, po czym nagle wybuchła płaczem.Z twarzą ukry-tą w dłoniach, zwinięta w kłębek rzuciła się na łó\ko i szlochała gwałtownie.George stał niepewnie w dalekim rogu pokoju, zastanawiając się, co właściwie powinien zrobić.Ju\ wpadła w histerię, pomyślał.Jeśli podejdę, postukam japo ramieniu i powiem Cześć, jestem niewidzialnym człowiekiem , całkiem dostanie świra.Czekał więc, wiercąc się niecierpliwie, a\ Cardenas przestanie płakać.Nie trwało to długo.Usiadła na łó\ku, wzięła głęboki od-dech, po czym wstała i poszła do łazienki.Kiedy wyszła, George zauwa\ył, \e umyła twarz i poprawiła makija\.Tylko oczy miałanadal czerwone i spuchnięte.Có\, nie mo\esz tu stać całą wieczność jak jakiś pieprzony idiota, powiedział sobie George.Zrób coś!Zanim podjął jakąś decyzję, Cardenas podeszła do okna i przycisnęła dłonie do tafli.Następnie rozejrzała się, jakby czegoś szukaław pokoju.Skinęła lekko głową, podeszła do małego, pustego biurka i podniosła stojące przy nim drewniane, wyściełane krzesło.Wy-dawało się, \e jest dla niej za cię\kie, ale przeniosła je, potykając się, pod okno.Chce rozbić okno i wyskoczyć, uświadomił sobie George.Tylko się pokaleczy.Dotknął jej ramienia i wyszeptał:- Proszę pani.Cardenas podskoczyła i opuściła krzesło na dywan.Rozglądała się, mrugając, ale niczego nie dostrzegła.- Przepraszam, doktor Cardenas - szepnął George.Obróciła się dookoła z szeroko otwartymi oczami.- Kto to?George odchrząknął i odezwał się głośniej.- To ja, George Ambrose.Jestem.- Gdzie pan u licha jest?George poczuł się nieco zawstydzony.- Jestem niewidzialny.- Oszalałam - mruknęła Cardenas.Opadła na krzesło na środku pokoju.- Nie oszalała pani - George starał się nadal mówić cicho.- Przeszedłem panią stąd wyciągnąć.- To jakaś sztuczka.- Czy tu jest podsłuch? Albo kamery?- Chyba nie.- Niech pani patrzy - rzekł George i natychmiast zdał sobie sprawę z niestosowności tego stwierdzenia.- Zdejmę kaptur, \eby panizobaczyła moją twarz.Proszę się nie wystraszyć.Cardenas wyglądała na bardziej podejrzliwą ni\ wystraszoną.George zdjął kaptur i zsunął maskę.Jak dobrze poczuć chłodne po-wietrze na twarzy.Podskoczyła na krześle.- Jezu!96- Nie, to tylko ja - rzekł z uśmieszkiem.- George Ambrose.Wie pani, pracuję dla Dana Randolpha.W jej oczach pojawiło się zrozumienie.- Kombinezon maskujący Waltona! Nie zniszczył go.- Wiedziała pani o nim.- Ja i jeszcze cztery inne osoby.- To teraz jest takich więcej.- Jak u licha zdołał pan.- Nie ma czasu na wyjaśnienia.Musimy panią stąd wydostać.- Jak?George podrapał się w brodę.- Dobre pytanie.- Nie przyniósł pan skafandra dla mnie, prawda?- A powinienem? Nie pomyśleliśmy o tym.Zresztą nie wiedzieliśmy, gdzie pani jest.- Co więc zrobimy?George zastanowił się przez chwilę.- Cały czas panią tu trzymają? Cardenas skinęła głową.- Drzwi są zamknięte?- Tak.I na zewnątrz jest ochroniarz.A przynajmniej jest tak za ka\dym razem, kiedy przynoszą posiłki.Chyba jest uzbrojony.George uśmiechnął się nagle.- Kiedy przynoszą posiłki? O której będzie następny? Kilka godzin pózniej rozległo się pojedyncze stuknięcie do drzwi i zgrzytzamka.Cardenas rozejrzała się szybko po pokoju, ale George a ju\ nie zobaczyła.Drzwi otworzyły się i wkroczyła ta sama milcząca kobieta o skwaszonej twarzy, w mundurku pokojówki.Cardenas zobaczyła smu-kłego młodego człowieka stojącego po drugiej stronie drzwi.Kobieta bez słowa postawiła tacę na niskim stoliku przy sofie i wyszła,milcząca i ponura.Ochroniarz zamknął drzwi na klucz.Cardenas poczuła apetyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]